Był plus życia na prowincji, to
teraz minus samotnego macierzyństwa dla równowagi. Czasami czuję się wręcz
przygnieciona odpowiedzialnością za życie swoje i Poli. Przede wszystkim Poli….
I wiem, że będąc matką w związku, równie często cała odpowiedzialność spoczywa
też tylko i wyłącznie na mamie, ale jakoś tak się łudzę, że gdyby ten tata był
u boku, to mogłabym chociaż 30% tej odpowiedzialności oddać. A tak to wszystko
mam wiedzieć ja… a najbardziej przytłaczają mnie wizyty u lekarza i to: „to
Pani musi podjąć decyzję” (no akurat nie mój lekarz rodzinny, bo z niego to
fajny kolo jest ; )). I teraz tak: szczepić i ryzykować skutki uboczne, czy nie
szczepić i ryzykować powikłania pochorobowe? Podawać już nabiał? Używać tego
leku? I cała kupa takich pytań. I jeszcze ta odpowiedzialność całożyciowa…. że
nie można się skupić na wychowywaniu i szczęśliwym macierzyństwie (gdzie
największym problemem jest decyzja czy używać pieluszek ekologicznych), tylko
martwić za co będziemy żyć ( szczęśliwie udało mi się znaleźć pracę, ale
kosztem wyrzutów sumienia, że za mało czasu spędzam z dzieckiem), gdzie
mieszkać (mieszkania nie udało się jeszcze znaleźć)…. z kim będziemy żyć – bo
na eksperymenty też już nie ma miejsca, bo dziecko się przywiązuje, albo jakąś
patologię nieświadomie można do domu ściągnąć (o co nie trudno w dzisiejszych
czasach). A może bez faceta w domu? Ale czy bez męskiego wzorca na co dzień
będzie jej lepiej? I tak bez końca…. I niby wiem, że nie jestem w stanie nie
popełnić żadnego błędu, ale jednak wolałabym żeby był on możliwie jak
najmniejszy.
A powinnam niby się
przyzwyczaić, bo przecież już od samiusiego początku tak było. Jak byłam w
pierwszym trymestrze ciąży to musiałam zrezygnować z wymarzonego wyjazdu do
Barcelony (a bilet już był kupiony) i z jeszcze bardziej wymarzonego festiwalu
( w pomoc organizacji którego włożyłam całe serce), bo ciąża- jak co druga w
dzisiejszych czasach- zagrożona….. No ale mój lekarz od ciąży powtarzał –
„Priorytety”. Wybierasz to na czym Ci bardziej zależy. I nigdy nie miałam
wątpliwości, że bardzo dobrze wybrałam, będąc odpowiedzialną (znowu…) za jej szczęśliwe
wyjście na świat. Chociaż w tamtym czasie bardzo mnie korciło, żeby
zaryzykować, oj bardzo. No ale na tym chyba polega dojrzałość, że świadomość
konsekwencji powstrzymuje nas przed działaniem (albo nie powstrzymuje - jeśli
jesteśmy w stanie zaakceptować ewentualne „kuku”). Ktoś kiedyś mi powiedział:
„Rób co chcesz, ale umiej ponosić tego konsekwencje”. I ta konsekwencja to
niezbędna składowa odpowiedzialności. Ale z ponoszeniem odpowiedzialności i
liczeniem się z konsekwencjami to u ludzi jest różnie. Ostatnio obserwuję,
wręcz patologiczne unikanie odpowiedzialności za swoje zachowanie (przez
całkiem dorosłych członków społeczeństwa). Bo jak się udawało długo bez
ponoszenia konsekwencji, a nagle trzeba je ponieść całkiem spore (coś jakby
kumulacja), to jest wielkie poczucie niesprawiedliwości, że jak to? Że przecież
to nie ja jestem winny/winna, to że tak zrobiłem/łam to jest wina…. I tu już należy
wpisać kogo lub czego. I zamiast pochylić głowę, przeprosić i ….. no niestety
ponieść konsekwencję (co zwykle i tak jest nieuniknione), to ludzie sobie
jeszcze bardziej do gara ładują. Zapewne jest to wrodzony mechanizm obronny i
taka nasza psychika (na tyle siebie znamy, na ile nas sprawdzono), ale jakoś głową
ogarnąć tego nie potrafię.
No cóż, mi się też zdarzyło
kilka niefajnych rzeczy w życiu zrobić i myślę, że kogo powinnam to
przeprosiłam (osobiścieJ),
a konsekwencje ponoszę tak czy siak. I nikogo to wina, że byłam głupia, słaba,
albo zrobiłam najzwyczajniejszy w świecie błąd (daj o losie, żebym się jak
najpilniej na nich uczyła…). Taki lajf…. a iść trzeba dalej J