Współcześnie to by pewnie powiedziano, żyj tu i teraz. Ale
to hasło jakoś tak zewsząd bombarduje, że powoli zaczyna powodować u mnie
odruch wymiotny, zamiast działać jak wskazówka na życie. No i raczej obejmuje
większe spektrum niż „nie martw się na zapas”. A chcę konkretnie o tym nie
zamartwianiu się właśnie napisać.
Ostatnio pisałam projekt. Tak trochę niespodziewanie, bo o
ogłoszonym konkursie dowiedziałam się w okolicach południa w dniu, w którym
ubiegał termin składania wniosków. I postanowiłam, że napiszę! A co! I z
jęczącą Polą na kolanach (przy kolanach, pod kolanami, na plecach itd.) wzięłam
się za pisanie. W międzyczasie dwa razy usypiałam tę męczyPolę, a także
dokarmiałam i dopajałam. Pięć minut przed zamknięciem poczty projekt udało się
wysłać (liczyła się data stempla pocztowego). Ależ miałam satysfakcję! Ale
trochę mnie opuściła gdy wróciłam do domu i dopatrzyłam się w regulaminie, że
projekt należało złożyć w dwóch egzemplarzach. Ja oczywiście złożyłam w jednym,
bo w tym amoku nie zauważyłam tego zapisu, mimo, że był wytłuszczony (ale może
dlatego, że był w nawiasie to go pominęłam, z braku czasu widocznie świadomość
nawiasy opuszczała jako coś mało istotnego). Kurpiowska zawziętość trzymała
jednak nadal! Postanowiłam, że drugi egzemplarz doniosę z samego rana dnia
następnego. Bo wnioski można było składać w siedzibie organizacji, która mieści
się w naszym mieście, dwa lokale dalej od poczty (ale gdy wysyłałam swój
wniosek, biuro organizacji było już zamknięte). I tu zaczyna się wątek „nie
martw się na zapas” (przepraszam za to długie wprowadzenie, ale wydawało mi się
niezbędne). W mojej głowie oczywiście zaczęły się tworzyć wszystkie przeszkody
i powody dla których ten drugi egzemplarz nie mógłby zostać przyjęty i cały
wieczór wymyślałam kontrargumenty i dyskutowałam w myślach z osobą
(nie)przyjmującą. Następnego dnia rano, tak jak zaplanowałam, powędrowałam do
siedziby organizacji z mocnym postanowieniem walki o przyjęcie brakującej
dokumentacji. I ku mojemu zaskoczeniu, przesympatyczna młoda dziewczyna z
uśmiechem przyjęła ode mnie dokumenty i jeszcze serdecznie podziękowała, że uzupełniłam
( okazało się, że te pocztą tradycyjną jeszcze nie dotarły, ale dzień wcześniej
wysyłałam także pocztą elektroniczną, zgodnie z wymogami- widocznie to nie było
w nawiasie- i wiedziała o który projekt chodzi). No i wracałam mówiąc sobie –
ech Ty głupia i po co te wkręty???
I od razu przypomniało mi się jak w ciąży nie mogłam
niemalże spać, bo nie potrafiłam rozwiązać kwestii wstawienia łóżeczka i komody
do sypialni. Prawie codziennie mierzyłam wzdłuż i wszerz tę sypialnię (chyba w
nadziei, że jakoś cudownie się powiększyła, a ja to przeoczyłam) i
przeliczałam, obliczałam, jak to pomieścić…. i w ogóle gdzie pomieścimy te jej
wszystkie rzeczy, zabawki, ubranka, wózek itd. przecież nigdzie nie ma miejsca!
Tamto mieszkanie było większe niż to moich rodziców o jakąś 1/3. I nagle
okazało się, że muszę zmieścić tę komodę, łóżeczko i wszystkie graty małej, a
także cały swój dorobek życiowy (w takich chwilach człowiek się cieszy, że nie
dorobił się wiele) na całych ogromnych 8 metrach kwadratowych. I co? I dało
radę! (nie mam pojęcia jak…) I znowu ta
sama myśl – po co tyle sobie tym głowę zawracałaś? Często mojej mamie
powtarzam, która czarnowidztwo ma we krwi, że „jak tak będzie, to wtedy
będziesz się martwić”, ale tak naprawdę sama też mam w sobie tę krew (hmmm
ciekawe skąd;)) i muszę trochę pracy wkładać w to, żeby martwić się dopiero
wtedy gdy problemy nadejdą, a nie je sobie wyobrażać. Dzięki temu mam więcej
miejsca w głowie na to, żeby zauważać to co faktycznie się wokół mnie dzieje i
mogę reagować na rzeczywiste problemy, zamiast walczyć z własną wyobraźnią.
Szkoda, że dysponuję tą umiejętnością dopiero od niedawna (i szkoda, że nie w
pełni)….