sobota, 21 kwietnia 2012

nie martw się na zapas.....


       Współcześnie to by pewnie powiedziano, żyj tu i teraz. Ale to hasło jakoś tak zewsząd bombarduje, że powoli zaczyna powodować u mnie odruch wymiotny, zamiast działać jak wskazówka na życie. No i raczej obejmuje większe spektrum niż „nie martw się na zapas”. A chcę konkretnie o tym nie zamartwianiu się właśnie napisać.
      Ostatnio pisałam projekt. Tak trochę niespodziewanie, bo o ogłoszonym konkursie dowiedziałam się w okolicach południa w dniu, w którym ubiegał termin składania wniosków. I postanowiłam, że napiszę! A co! I z jęczącą Polą na kolanach (przy kolanach, pod kolanami, na plecach itd.) wzięłam się za pisanie. W międzyczasie dwa razy usypiałam tę męczyPolę, a także dokarmiałam i dopajałam. Pięć minut przed zamknięciem poczty projekt udało się wysłać (liczyła się data stempla pocztowego). Ależ miałam satysfakcję! Ale trochę mnie opuściła gdy wróciłam do domu i dopatrzyłam się w regulaminie, że projekt należało złożyć w dwóch egzemplarzach. Ja oczywiście złożyłam w jednym, bo w tym amoku nie zauważyłam tego zapisu, mimo, że był wytłuszczony (ale może dlatego, że był w nawiasie to go pominęłam, z braku czasu widocznie świadomość nawiasy opuszczała jako coś mało istotnego). Kurpiowska zawziętość trzymała jednak nadal! Postanowiłam, że drugi egzemplarz doniosę z samego rana dnia następnego. Bo wnioski można było składać w siedzibie organizacji, która mieści się w naszym mieście, dwa lokale dalej od poczty (ale gdy wysyłałam swój wniosek, biuro organizacji było już zamknięte). I tu zaczyna się wątek „nie martw się na zapas” (przepraszam za to długie wprowadzenie, ale wydawało mi się niezbędne). W mojej głowie oczywiście zaczęły się tworzyć wszystkie przeszkody i powody dla których ten drugi egzemplarz nie mógłby zostać przyjęty i cały wieczór wymyślałam kontrargumenty i dyskutowałam w myślach z osobą (nie)przyjmującą. Następnego dnia rano, tak jak zaplanowałam, powędrowałam do siedziby organizacji z mocnym postanowieniem walki o przyjęcie brakującej dokumentacji. I ku mojemu zaskoczeniu, przesympatyczna młoda dziewczyna z uśmiechem przyjęła ode mnie dokumenty i jeszcze serdecznie podziękowała, że uzupełniłam ( okazało się, że te pocztą tradycyjną jeszcze nie dotarły, ale dzień wcześniej wysyłałam także pocztą elektroniczną, zgodnie z wymogami- widocznie to nie było w nawiasie- i wiedziała o który projekt chodzi). No i wracałam mówiąc sobie – ech Ty głupia i po co te wkręty???
       I od razu przypomniało mi się jak w ciąży nie mogłam niemalże spać, bo nie potrafiłam rozwiązać kwestii wstawienia łóżeczka i komody do sypialni. Prawie codziennie mierzyłam wzdłuż i wszerz tę sypialnię (chyba w nadziei, że jakoś cudownie się powiększyła, a ja to przeoczyłam) i przeliczałam, obliczałam, jak to pomieścić…. i w ogóle gdzie pomieścimy te jej wszystkie rzeczy, zabawki, ubranka, wózek itd. przecież nigdzie nie ma miejsca! Tamto mieszkanie było większe niż to moich rodziców o jakąś 1/3. I nagle okazało się, że muszę zmieścić tę komodę, łóżeczko i wszystkie graty małej, a także cały swój dorobek życiowy (w takich chwilach człowiek się cieszy, że nie dorobił się wiele) na całych ogromnych 8 metrach kwadratowych. I co? I dało radę! (nie mam pojęcia jak…)  I znowu ta sama myśl – po co tyle sobie tym głowę zawracałaś?          Często mojej mamie powtarzam, która czarnowidztwo ma we krwi, że „jak tak będzie, to wtedy będziesz się martwić”, ale tak naprawdę sama też mam w sobie tę krew (hmmm ciekawe skąd;)) i muszę trochę pracy wkładać w to, żeby martwić się dopiero wtedy gdy problemy nadejdą, a nie je sobie wyobrażać. Dzięki temu mam więcej miejsca w głowie na to, żeby zauważać to co faktycznie się wokół mnie dzieje i mogę reagować na rzeczywiste problemy, zamiast walczyć z własną wyobraźnią. Szkoda, że dysponuję tą umiejętnością dopiero od niedawna (i szkoda, że nie w pełni)….

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

dwójeczka

Następny wpis miał być o prowincji, ale że Matki Polki mnie zagrzewają do dalszego pisania (w miejsce Polki należy wstawić odpowiednie imię dziecka : ) ),  to postanowiłam, że ten post będzie o elemencie, który czyni ze mnie matkę, czyli o Polce właśnie.
Muszę zacząć od tego, że jakiś czas temu ucieszyłam się (jak się okazało- na zapas) z tego jak wyglądają noce. Korzystając ze zmiany czasu z zimowego na letni bez żadnego problemu przestawiłam Polę na zasypianie o 20. Wcześniej zasypiała o 19, a wstawała k. 5.30, więc po przestawieniu pobudka siłą rzeczy przesunęła się na godzinę 7. Zwykle noc przebiegała spokojnie, z małą przerwą na mleko w okolicach 5 rano. No bajka normalnie! Ale do czasu…. I tu trzeba przytoczyć słowa siostry, która w tym temacie często z jej ust padają- „u dzieci to się zmienia jak w kalejdoskopie”. Chyba wie co mówi, bo ma dwie córki, a poza tym sprawdziło się i u Poli. Zmieniło się….. na gorsze, teraz pobudki mamy znowu o 5.30. I tu muszę poruszyć temat, który dla tych, którzy mnie znają (i ten wpis czytają) nie będzie zaskoczeniem. Powodem tych pobudek jest najnaturalniejsza na świecie kupa, czyli tzw. dwójeczka. Tak wynika z moich obserwacji, bo obstawiam, że nie jest to raczej nagła chęć powitania dnia razem z babcią, która w tygodniu roboczym o tej porze nastawia wodę na kawę (chyba jest to pierwsza czynność, którą wykonuje babcia po przebudzeniu, nawet „jedyneczka” zdaje się być czynnością następującą po tej). No ale wracając do tej dwójeczki (Poli oczywiście), to pojawia się ona w dość ekspresowym tempie po przebudzeniu. Fakt, że przebudzenie jest teraz trochę dłuższe, bo wcześniej działało to jak on/off, śpi/ nie śpi. Teraz, żeby się obudzić musi trochę ze sobą powalczyć. Zanim na stałe utrzyma jakiś pion, kilka razy ponosi klęskę. Już prawie siedzi i bach, głowa w kołdrze, za chwilę już prawie stoi i bach głowa między kolanami (to zadziwiające, że dzieci bez wieloletnich ćwiczeń jogi potrafią się złożyć w pół i szkoda wielka, że później organizm zatraca tę umiejętność, chociaż dla nauczycieli jogi pewnie nie szkoda, bo mają jakiś cel w życiu-nauczyć czegoś co już się kiedyś umiało). No ale jak to to się  już rozbudzi to nie ma zmiłuj… Cały pokój gra i buczy, dzięki uprzejmości współczesnych zabawek dla dzieci. A oprócz tego można się przywitać z babcią. I gdy babcia wychodzi z domu do pracy, zwykle Polę siły opuszczają i jeszcze na godzinkę zasypia. A ja razem z nią. Dzięki temu w okolicach 7.30 (raczej przed niż po) możemy zacząć nasz radosny dzień.
Ale sam temat spania, a raczej pozycji w jakich się sypia też ostatnimi czasy zaczął być fascynujący. Niemalże każdego wieczoru kiedy wchodzę do naszego pokoju zastaję jakąś niespodziankę. Najbardziej ekstremalne forma to maksymalnie odchylona głowa do tyłu i twarz wciśnięta między szczebelki łóżeczka, tylko po to by reszta tułowia mogła swobodnie spoczywać w poprzek łóżeczka. Czasami chwytam za komórkę i robię szybką dokumentację, a czasami rzucam się do ratunku, bo te pozycje zdają się niemalże zagrażać jej życiu. Przyczynę tych dziwacznych pozycji też znam – i tu znowu nie będzie zaskoczenia wśród tych, którzy mnie ciut lepiej znają- zwykle powodem tych dziwnych wygibasów są najnaturalniejsze na świecie gazy, czyli tzw. bąki. A „niepuszczone bąki unoszą się do głowy i stąd się biorą posrane pomysły” i o tym też będzie, ale już innym razem. Ja zmykam spać bo to niezwykle intensywny dzień był. Spokojnej, bezgazowej nocy wszystkim!

A tu trochę nas, z wakacji w obiektywie Małej:)

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

święta święta i po świętach

  Święta święta i po świętach... Ale w tym roku przynajmniej były. W zeszłym roku Wielka Sobota była naprawdę wielka ale nie przez wydarzenia religijne, ale przez to co się działo w moim życiu. W sumie można by ja nazwać Ogormną a nawet Gigantyczną sobotą. Zawalił mi się cały świat. Podjęłam decyzję o zakończeniu związku, ale nie dlatego, że takie miałam widzi mi się, tylko dlatego, że zostałam do tej decyzji przymuszona otaczającą rzeczywistością. I nie było sałateczek, żurków i potrawek przeróżnych, tylko na siłę wpychana bułka zapijana jogurtem. I pewnie nie byłoby nawet tego, gdyby nie poczucie odpowiedzialności za tego szkraba, który w owym czasie rozciągał mi skórę brzuszną i stresował się tym co się dzieje tak samo jak ja, chociaż nie miał pojęcia o co chodzi.  Lekarz prowadzący ciążę jak się dowiedział, że w ciągu kilku dni spadło ze mnie 3kg to „już nie miał więcej pytań”. Tym bardziej, że każda wizyta kontrolna zaczynała się od sporu, że za szybko i za dużo przybieram. No, ale wracając do Wielkanocy, to nie tylko ja jej nie miałam, ale moi bliscy też. Siostra w ramach wielkanocnego poniedziałku wyprawiła się w podróż do Szczecina i tym sposobem miałam rodzinne święta : ) a poważnie, to uratowała mi tyłek. Pomogła się pozbierać (i spakować, i pilnowała żebym za dużo nie wyła), pozałatwiać sprawy urzędowe a to był dopiero początek całego ogromu jej pomocy. Fakt, że rzuciła wszystko i pędziła na złamanie karku, bo znalazłam się w tarapatach, to dla mnie największy dowód jej siostrzanej miłości. A nie miała sprzyjających okoliczności,  ja też nie oczekiwałam i nie prosiłam, żeby przyjechała tak szybko. Sama z siebie tak- wariatka kochana.
  I mój doktor od brzucha miał rację, gdy w tamtym czasie prosiłam o jakiekolwiek lekarstwo na ten wewnętrzny ból, mówiąc że tylko czas może mi pomóc.  Nie napiszę, że już jest git malina, ale niewątpliwie opłacało się czekać (a jaki miałam inny wybór?:)) Tegoroczne święta to już insza inszość. I niestety nie powiem, że czułam atmosferę świąt, bo nie czuję jej odkąd nie truptam przy ich okazji do kościoła (bo w ogóle do niego nie truptam),  ale było radośnie, rodzinnie i spokojnie. Kiecunię nawet na tyłek zarzuciłam, więc i trochę odświętnie też było. Ja miałam kupę radochy przy świątecznym stole, bo już nie muszę tak uważać na to co jem (ze względu na uczulenie pokarmowe małej, a nie figurę, bo z tym to powinnam baaardzo uważać).  Ale Pola.... ta to miała radochy! Tyle dzieciaków! A wśród nich jeszcze chłopak! Od razu rzuciła się do całowania, a nie jest tak łatwo wycyganić od niej buziaka :) No chybaże jest się chłopakiem. Kobieta cierpi na permanentny brak chłopa, bo na codzień żyje w otoczeniu moim i babci ( i tak sobie żyjemy- 3 pokolenia bab). Czasami to życie zakłóca przyjazd dziadka z trasy (jest tirowcem) i wtedy Pola siedzi non stop u niego na kolanach i się wpatruje jak w święty obraz. No ale na dziadka reaguje jakąś dziwną powagą, a na małych chłopców totalną radością.  A chłopcy najczęściej ucieczką, przerażeni osaczeniem i okrzykami radości. Nie będę wnikała „po kim” taka jest, chyba w ogóle nie będę wnikała i skończę na dzisiaj. To były fajne święta, bo i z rodziną udało się spotkać i ze znajomymi. Tego mi było trzeba!

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

małe cuda

Czasami brzmią mi w uszach słowa „nigdy nie będziesz samotną matką”. Pamiętam jak akurat wychodziliśmy z domu (ja już z dość widocznym brzuchem) i planowałam, jak to będzie nam łatwiej zapisać dziecko do przedszkola, bo skoro my w zwiazku nieformalnym, to i samotne macierzyństwo można udawać. I wtedy padło „Nigdy nie będziesz musiała udawać, bo nie będziesz samotną matką!”. Być może było w tym i trochę oburzenia, nie pamiętam, no ale obietnicy nie pierwszy i nie ostatni raz nie udało się dotrzymać i tym oto sposobem dzisiaj rozliczam się „ w sposób przewidziany dla osób samotnie wychowujących dzieci”.  Z tego powowdu wylądowałam po dziesięciu latach nieobecności (nielicząc wizyt świątecznych i wakacyjnych) z powrotem „na prowincji”, u rodziców. Tyle, że tym razem z małym kurczakiem pod pachą. Dzisiaj kurczak jest już raczej „pieskiem”- tak jest nazywana przez dziadka gdy radośnie czworakuje przy mojej nodze:) No   i mniej więcej o tym będzie ten blog- o moim samotnym macierzyństwie na prowincji.

Będzie też o małych cudach dnia codziennego... i właśnie przed chwilą taki się zdarzył. Ponad miesiąc temu wygrałam „zestaw dla zapracowanych” (tylko jeszcze na pracę czekam) w promocji dżemów Łowicz. Nagroda nieprzychodziła i nieprzychodziła aż w końcu zebrałam się z napisaniem maila z zapytaniem o co kaman. I jak tylko wysłałam maila, zapukał listonosz do drzwi (dosłownie!!!). Oczywiście przesyłka to była moja wygrana- ku mojemu zaskoczeniu po otwarciu kartonika. I jak to nazwać?:) Chyba jestem zbyt dużą optymistką, żeby podpisać to zdarzenie „zbiegiem okoliczności”. A taka to nagroda, trzeba przyznać, że całkiem solidna: