sobota, 25 sierpnia 2012

autorytety


      A najgorzej już jak w autorytecie ukrywa się cham i prostak. A takich nie brakuje. Skrywają się na uczelniach, w kościołach, urzędach (w sejmie?) i różnych innych środowiskach, tam gdzie ten autorytet jest potrzebny. Czyli chyba wszędzie, bo ludzie autorytetów potrzebują. I czasami zbyt ślepo w nie wierzą. Te autorytety, które wcale na takie miano nie zasługują (a są nimi z racji np. zajmowanych stanowisk, osiągniętej pozycji społecznej), trafiają na dwa grunty. Ludzi znających swoją wartość, z wyrobioną postawą moralną, wierzących w siebie i swoje umiejętności – tacy słysząc wygłaszane „głupstwa” nie biorą ich nawet na banię, a czasami nawet mają odwagę postawić głośny sprzeciw. Albo na ludzi nie znających własnej wartości i poszukujących jej na zewnątrz- i takich niestety w naszym kraju jest chyba więcej. I wtedy głoszone przez autorytet „prawdy” rozpleniają się po świecie i wyrządzają krzywdę samym głoszącym, a przy okazji i innym (albo odwrotnie). I tak się bujamy z homofobią, rasizmem i nietolerancją generalnie….
Zdarza się, że „autorytety” korzyści z głoszonych prawd przekładają bezpośrednio na swoje życie. I tak przypomniał mi się artykuł o nauczycielach jogi (och, jak mój kręgosłup za nią tęskni). 
Pokazuje on jak łatwo autorytet można wykorzystać i głoszone prawdy podpiąć pod własne korzyści ( w tym wypadku- seksualne). Piękne słowa i logika zdaje się zabierać ludziom (w tym wypadku uczniom) wgląd w ich prawdziwe uczucia i wewnętrzne potrzeby, a po fakcie pojawia się dyskomfort – niby nie wiadomo skąd. Bo przecież te osoby z artykułu nie zostały zgwałcone, "tylko" zmanipulowane i wykorzystane.  Zanim człowiek dotrze do tego skąd ten dyskomfort, to mija trochę czasu. A potem ciężko się do tego przyznać, bo pojawia się wstyd – w największym stopniu chyba przed samym sobą – bo przecież nikt ich nie zmuszał do takich zachowań, to niby była ich decyzja. I w gruncie rzeczy zdradzili samych siebie. To chyba gorsze niż zdrada przez kogoś bliskiego.
Ale wracając do autorytetów – na szczęście ludzie są różni, więc różne są autorytety i oprócz tych oszukanych, są też i takie osoby, które swoim życiem potwierdzają głoszone prawdy, zawsze mając na uwadze dobro drugiego człeka. I za takimi się rozglądam :) 

czwartek, 23 sierpnia 2012

niedziela, 19 sierpnia 2012

Codzienność i małe cuda cz.III


     Ostatnio problemy egzystencjalne wyparły zwykłą codzienność, więc dzisiaj nadrabiam. W samotnym macierzyństwie jesteśmy na etapie „wyrzucania” (znaczy Pola jest). Wyrzucania do dwóch pojemników- kosza na śmieci albo kosza na te drugie odpady, czyli muszli klozetowej. Ostatnio siadam na ten z koszy na który się zwyczajowo siada, żeby „odcedzić kartofelki”, ale jakoś tak przypadkiem zerkam do środka, a tam pływa sobie moje „fafkulce” (czyli dezodorant typu roll-on). Szczęśliwie było to puste opakowanie, które i tak miało powędrować do właściwego kosza. Z muszli wyciągałam też jabłka... I te mimo swojej użyteczności, również musiały trafić do śmieci. Do kosza na śmieci za to trafia zasiusiana pielucha, za co Pola dostaje brawo, więc za nią (pieluchą, nie Polą) idą w ruch kolejne „śmieci”, czyli zmiotka i szufelka (regularnie i obowiązkowo tuż za pieluchą), czasami zabawki, pilot tv dziadków albo moje koraliki… ostatnio wylądował też bodziak, bo z rozpędu zamiast powiedzieć „zanieś do kosza na pranie” powiedziałam „do kosza na śmieci” i mimo szybkiego sprostowania to pierwsze polecenie zostało wykonane. Ciekawe ile rzeczy wyrzuciliśmy nie wiedząc o tym….  Mój Polonez – jak ją ciotka zwie, generalnie robi się mocno kumatym stworzeniem, gadka zaczyna się powoli włączać i robi się coraz ciekawiej: )
    A co do małych cudów, to wypadło nam babskie spotkanie z koleżanką z podstawówki, którą widziałyśmy ok. 15 lat temu. Szłyśmy sobie gromadką bab i wspominałyśmy jak biegaliśmy pod blokiem i kiedyś znaleźliśmy jeża, którego zawiniętego w sweter (nie dało się wziąć gołymi rękoma) oglądaliśmy z wielkim zaciekawieniem, a głównym łapaczem był kolega-często występujący w roli rodzynka w tych naszych podblokowych zabawach. I tak idziemy gadamy, a tu przy krawężniku stoi jeż! Zachwycamy się tym jeżem a tu kolega- rodzynek się pojawia ni stąd ni zowąd (zmierzał do tej samej knajpy co my). Takie deja vu w realu, 20 lat później J Oczywiście tym razem nie stresowaliśmy już jeża i zostawiliśmy go w spokoju (pewnie dlatego, że tym razem mieliśmy w perspektywie piwo w knajpie, a 20 lat temu jedynie powrót do domu). Ale splot okoliczności miał w sobie jakąś magię. A przynajmniej ja tak to widzę J

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

uzależnienie


Kurcze dawno nie pisałam, ale to dlatego, że przy usypianiu Poli nie wpadało mi nic do głowy. Zostałam pracującą mamą i po całym dniu, wieczorami nie mam już tam (w głowie) nic, do dzisiajJ Dzisiaj pojawiła mi się myśl odnośnie uzależnień, o których jest coraz głośniej bo podobno coraz częściej uzależniamy się od jedzenia, alkoholu, narkotyków, seksu, gier, hazardu, Internetu/fb (to z tych poważniejszych uzależnień), ale także od ludzi, szczególnie tych płci przeciwnej (ale nie tylko)…. Mówię o osobach dorosłych oczywiście, a nie dzieciach, które w sposób naturalny są od nas uzależnione i naturalnie się z tego uzależnienia uwalniają. Z całą resztą jest trudniej, a ta dzisiejsza myśl dotyczyła tego, że uzależnienie od innej osoby (partnera) jest o tyle łatwiejsze od innych uzależnień, że jeśli już zdamy sobie sprawę, że coś jest nie tak i z nałogiem zechcemy się pożegnać, to wystarczy powiedzieć „spier…laj z mojego życia” (dla kolorytu można dodać- „w podskokach”) i urażone ego (ex)partnera (czy też innego ludzia) nie pozwoli mu przy nas pozostać. Gorzej jest z alkoholem, narkotykami, czy innymi używkami- ich ego jest nie do urażenia. Niemniej chyba trudniej sobie zdać sprawę, że jest się od kogoś uzależnionym (szczególnie jeśli mówimy o uzależnieniu emocjonalnym, a nie materialnym), aniżeli od czegoś. Szczególnie gdy zewsząd atakują piosenki, przedstawiające niby romantyczną wizję: bez Ciebie nie mogę żyć, bez Ciebie jestem nikim, bez Ciebie nie istnieję itp.itd. Czyli, że tak to ma być- rań mnie, ale nie odchodź (a ja to już na pewno nie odejdę), bo jesteś całym moim życiem. Na prawdziwą miłość (czyli m.in. szacunek, lojalność) w tym wszystkim nie ma miejsca, ale o tym nie wiemy, bo całe nasze jestestwo skupia się na zatrzymaniu partnera przy sobie (z nałogiem ciężko się rozstać i znajdziemy caaaałe mnóstwo uników i znajdujemy drugie tyle wytłumaczeń, żeby się do tego nie przyznać). Dopóki nie zdarzy się tzw. kuku, czyli nie sięgniemy dna, które dla każdego jest na innej głębokości. Niestety nie zawsze osoby uzależnione (od czegokolwiek) potrafią się od tego dna odbić (czego życzyłoby sobie otoczenie). Wtedy nie jesteśmy w stanie dla nich nic zrobić, wszelkie zwracanie uwagi mija się z celem i trzeba pogodzić się z bezsilnością. Jedyne co możemy to jak najlepiej zająć się sobą. Czasami trzeba odejść od kogoś kogo się kocha, zostawić (wyprzeć się?) rodzinę, zachować się chamsko, zignorować. A to wszystko dla naszego dobra i wbrew pozorom także tej drugiej strony. Jeśli widzisz, że nie jesteś w stanie kogoś uratować, uratuj tego kogo możesz – siebie.

czwartek, 2 sierpnia 2012

schuść


a taki stary zapisek wrzucam:
Złodziej czasu padł (czyli Internet)*, Pola na popołudniowej drzemce, więc skorzystam i skrobnę kilka słówek…. Dzisiaj o odchudzaniu będzie. Ostatnio uczestniczyłam w dość zabawnej, ale mało pocieszającej dyskusji (czy raczej, krótkiej wymianie zdań), której tematem był mój brzuch. Rozmowa odbyła się ze szwagrem i szwagra szwagrem. Ten pierwszy zafiksowany na punkcie ćwiczeń, co przekłada się na jego fizis, ten drugi mocno odchudzony, kilka dni wcześniej strzeliła mu czterdziecha.
Ja (kokieteryjnie, w nadziei, że usłyszę, jakieś pocieszające słowo): ale mam bebzon (i tu łapię się za brzuch, bo to upały i w stroju byłam)
Szwagier szwagra: aaa zobacz jaki ja mam
Ja (odpowiadam zgodnie z prawdą): no jak na 40-latka to całkiem niezły (i dodaję), u mnie w sumie jak na rok po urodzeniu dziecka to też tragedii nie ma.
Szwagier (tym razem mój) spojrzał spod okularów i mówi: oj jest….
Ja: No tak, jak na 30 latkę to dobrze nie jest. Muszę się wziąć za siebie, ale… ( i tu padła jakaś oczywista wymówka, której nie pamiętam)
Szwagier szwagra: Dobrze, że masz świadomość, to przynajmniej się nie zapuścisz.
I tak oto można liczyć na płeć przeciwną…  Chociaż w sumie to można liczyć, bo odpowiedzieli zgodnie z prawdą. Po ciąży zostało mi 2 kg więcej, przed ciążą też jakieś 3 miałam za dużo, więc w sumie powinnam się pozbyć 5kg. Dużo :/ Ale do zrobienia. Tylko problem jest taki, że jak się zawezmę i spadnie mi 1kg to z tej radości i szczęścia, że nie było tak trudno ( a spadło po np.3 dniach), to zaczynam się objadać i mieć w nosie „diety” i ćwiczenia, w skutek czego przybywa 1,5 kg, czyli 0,5 więcej niż w momencie startu. W ogóle z tymi dietami to u mnie jest zwykle tak, że jak zaczynam się odchudzać, to owszem, jem dietetyczne jedzenie, ale skoro ono jest „nietuczące” to spożywam je w takich ilościach, że efekt jednak jest tuczący. Z doświadczenia wiem, że dla mnie najlepszą dietą jest stres, a ten „miłosny” to już w ogóle turbo odchudzacz. Problemy odwracają moją uwagę od jedzenia (czyli nie konsumuję), a wszelkie próby kontroli jeszcze bardziej mnie na nim skupiają (więc konsumuję za dużo). Wniosek? nie powinnam się odchudzać przez diety. Opcja druga to ruch. Ale tak trudno oderwać dupsko od komputera…. A nawet jeśli już się zbiorę i pójdę pobiegać, czy pofikam w domu, to na jednym razie się kończy. Mam ogromny problem z systematycznością i mobilizacją. Nie tylko w kwestii sportu, ale generalnie, więc nie dziwota, że w tej dziedzinie też się udziela. I zwaliłabym na to, że to przez Polę, bo nieregularnie zasypia – raz o 20 raz o 22, albo pomiędzy – więc jak tu coś zaplanować? Tylko jak Poli nie było, to też nie potrafiłam się zmobilizować. Podziwiam ludzi, którzy potrafią biegać, chodzić z kijami, czy uprawiać jakąkolwiek inną formę intensywnego ruchu REGULARNIE. I mam tu na myśli trochę dłuższy czas niż 2-3 miesiące przed wakacjami, żeby bez wstydu na plażę wyjść. A ja zawsze zrywami…. Czasami obserwuję na fb jak niektórym wyskakują mapki z trasą którą przebiegli i myślę sobie, że jakbym miała ajfona to może też bym się mobilizowała, bo mogłabym się pochwalić, albo byłoby mi wstyd, że nie przebiegłam itd. Ale wiem, że zadziałało by na 3 wyjścia, a potem już bym miała to w pompie…. Dlatego piątaka temu kto podrzuci mi argument/sposób do regularnego ruchu (który zadziała). Ten o zdrowiu znam i bardzo mi się podoba nawet, ale też na mnie nie działa :P

*piszę na brudno, a jak działa net to przeklejamJ