czwartek, 2 sierpnia 2012

schuść


a taki stary zapisek wrzucam:
Złodziej czasu padł (czyli Internet)*, Pola na popołudniowej drzemce, więc skorzystam i skrobnę kilka słówek…. Dzisiaj o odchudzaniu będzie. Ostatnio uczestniczyłam w dość zabawnej, ale mało pocieszającej dyskusji (czy raczej, krótkiej wymianie zdań), której tematem był mój brzuch. Rozmowa odbyła się ze szwagrem i szwagra szwagrem. Ten pierwszy zafiksowany na punkcie ćwiczeń, co przekłada się na jego fizis, ten drugi mocno odchudzony, kilka dni wcześniej strzeliła mu czterdziecha.
Ja (kokieteryjnie, w nadziei, że usłyszę, jakieś pocieszające słowo): ale mam bebzon (i tu łapię się za brzuch, bo to upały i w stroju byłam)
Szwagier szwagra: aaa zobacz jaki ja mam
Ja (odpowiadam zgodnie z prawdą): no jak na 40-latka to całkiem niezły (i dodaję), u mnie w sumie jak na rok po urodzeniu dziecka to też tragedii nie ma.
Szwagier (tym razem mój) spojrzał spod okularów i mówi: oj jest….
Ja: No tak, jak na 30 latkę to dobrze nie jest. Muszę się wziąć za siebie, ale… ( i tu padła jakaś oczywista wymówka, której nie pamiętam)
Szwagier szwagra: Dobrze, że masz świadomość, to przynajmniej się nie zapuścisz.
I tak oto można liczyć na płeć przeciwną…  Chociaż w sumie to można liczyć, bo odpowiedzieli zgodnie z prawdą. Po ciąży zostało mi 2 kg więcej, przed ciążą też jakieś 3 miałam za dużo, więc w sumie powinnam się pozbyć 5kg. Dużo :/ Ale do zrobienia. Tylko problem jest taki, że jak się zawezmę i spadnie mi 1kg to z tej radości i szczęścia, że nie było tak trudno ( a spadło po np.3 dniach), to zaczynam się objadać i mieć w nosie „diety” i ćwiczenia, w skutek czego przybywa 1,5 kg, czyli 0,5 więcej niż w momencie startu. W ogóle z tymi dietami to u mnie jest zwykle tak, że jak zaczynam się odchudzać, to owszem, jem dietetyczne jedzenie, ale skoro ono jest „nietuczące” to spożywam je w takich ilościach, że efekt jednak jest tuczący. Z doświadczenia wiem, że dla mnie najlepszą dietą jest stres, a ten „miłosny” to już w ogóle turbo odchudzacz. Problemy odwracają moją uwagę od jedzenia (czyli nie konsumuję), a wszelkie próby kontroli jeszcze bardziej mnie na nim skupiają (więc konsumuję za dużo). Wniosek? nie powinnam się odchudzać przez diety. Opcja druga to ruch. Ale tak trudno oderwać dupsko od komputera…. A nawet jeśli już się zbiorę i pójdę pobiegać, czy pofikam w domu, to na jednym razie się kończy. Mam ogromny problem z systematycznością i mobilizacją. Nie tylko w kwestii sportu, ale generalnie, więc nie dziwota, że w tej dziedzinie też się udziela. I zwaliłabym na to, że to przez Polę, bo nieregularnie zasypia – raz o 20 raz o 22, albo pomiędzy – więc jak tu coś zaplanować? Tylko jak Poli nie było, to też nie potrafiłam się zmobilizować. Podziwiam ludzi, którzy potrafią biegać, chodzić z kijami, czy uprawiać jakąkolwiek inną formę intensywnego ruchu REGULARNIE. I mam tu na myśli trochę dłuższy czas niż 2-3 miesiące przed wakacjami, żeby bez wstydu na plażę wyjść. A ja zawsze zrywami…. Czasami obserwuję na fb jak niektórym wyskakują mapki z trasą którą przebiegli i myślę sobie, że jakbym miała ajfona to może też bym się mobilizowała, bo mogłabym się pochwalić, albo byłoby mi wstyd, że nie przebiegłam itd. Ale wiem, że zadziałało by na 3 wyjścia, a potem już bym miała to w pompie…. Dlatego piątaka temu kto podrzuci mi argument/sposób do regularnego ruchu (który zadziała). Ten o zdrowiu znam i bardzo mi się podoba nawet, ale też na mnie nie działa :P

*piszę na brudno, a jak działa net to przeklejamJ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz