sobota, 23 czerwca 2012

intuicyja

    Ostatnio przy wieczornej toalecie naszła mnie taka myśl, że moja intuicja nigdy mnie nie zawiodła, ale niestety wielokrotnie zawodziłam ją ja, z premedytacją nie słuchając co ma mi do powiedzenia. Nawet jeśli zdarzyło mi się jej wysłuchać, to nie reagowałam. A przecież te momenty kiedy słuchałyśmy się nawzajem w skutek czego zapadały jakieś decyzje, powinny być dla mnie wskazówką. Efekty tej naszej współpracy, czyli decyzja, a na jej skutek działanie, zawsze okazywały się słuszne – mówię oczywiście o tych znaczących, jak związania i rozstania, przeprowadzki, zmiany zawodowe, a nie o pierdutkach typu „założę ten sweterek do tej kiecki” (a potem się okazuje, że wyglądasz jak rasowa wsiuna). I nawet jeśli w skutek tych decyzji aktualnie znalazłam się w kropce, to w tamtym czasie nie podjęłabym żadnej innej, i nie zmieniłabym zdania nawet gdyby istniała możliwość cofania czasu. Poza tym wierzę, że jestem na dobrej drodze…
      Natomiast o wiele gorzej jest gdy intuicja mówi Ci jedno, a Ty ulegasz czynnikom zewnętrznym, zwykle tym spersonalizowanym, które podrzucają Ci „logiczne” argumenty, przekonują, zastraszają, czy próbują wpłynąć na Ciebie w jakikolwiek inny sposób. I jak ulegniesz może się okazać, że nie znajdujesz się w kropce, ale w punkcie, który moja siostrzenica nazwałaby „carną dupą”, a to jest zdecydowanie gorsza pozycja.  Dlatego obiecałam sobie, że już zawsze będę słuchała swojej intuicji, ale jak to się będzie miało w praktyce? Oby tak jak sobie obiecałam J I chyba z czystym sumieniem mogę również Wam to rozwiązanie polecić (a szczególnie tym, którzy stoją przed trudnymi decyzjami - słuchajcie siebie).
     Na koniec coś z zupełnie innej beczki - smak truskawki z działki ma się nijak do smaku truskawki z targowiska, nawet tego lokalnegoJ Na korzyść tej pierwszej oczywiście! 

piątek, 22 czerwca 2012

łóżkopolowa joga

Ten mój blog to taki w ogóle "bez obrazków", a jak wiadomo takie "książki" kiepsko się czyta (bo się dłuuuuży), więc postanowiłam to nadgonić i zamieszczam poniżej serię zdjęć wspomnianej w jednym z wpisów łóżeczkowej jogi w wydaniu polowym :) dziewczyna pracowita - nawet jak śpi to ćwiczy... dodam tylko, że poduszkę ma po prawej stronie. No to miłego paczania!



















czwartek, 21 czerwca 2012

co tu robić


Moje dziecię dostało od swojego taty książkę z wierszami Konopnickiej, a w niej znajduje się nieznany mi dotąd wiersz pt. „Jaskółeczka”, zaczyna się tak:

„Nasza czarna jaskółeczka
Przyleciała do gniazdeczka
Przez daleki kraj,

Bo w tym gniazdku się rodziła,
Bo tu jest jej strzecha miła,
Bo tu jest jej raj.”

I nie żebym była czarna (wręcz biała jak córka młynarza), ale poczułam, że to o mnie jest. Przez całą Polskę przejechałam, żeby wrócić w swoje rodzinne strony, no ale sedno znajduje się w tym „bo tu jest jej raj”. Spotkałam niedawno koleżankę z podstawówki, która jak większość moich rówieśników wybyła stąd i mieszka w większym mieście (czy raczej „dużym”, bo większe  miasto od mojego to może być Pcim DolnyJ). I tak od słowa do słowa i okazuje się, że „no mieszka tam, ale nie wie czy na zawsze, czasami myśli żeby tu wrócić”. No ale pewnie nie wróci, bo nasz powiat osiągnął ostatnio zaszczytne pierwsze miejsce w stopniu zaawansowania bezrobocia. Nie wróci, tak jak większość zapewne. No chyba, że coś się wydarzy i oprócz urokliwego miejsca do życia, będzie za co żyć.

Gdy dziesięć lat temu emigrowałam stąd, dwa lata trwało, zanim pogodziłam się z myślą, że muszę mieszkać gdzie indziej, bo tu nie ma szans na pracę (no i przydałoby się dalej poedukować). Oczywiście padło na Warszawę, bo tam mieszkała moja siostra, która w tamtym czasie baaaardzo mi pomogła (to druga siostra, nie ta od przeprowadzki na mazury, ale właśnie sobie uświadomiłam, że obydwie- choć w różnym czasie- pomagały mi rozpocząć nowe życie). Wspomniane dwa lata to był czas, kiedy już mieszkałam i pracowałam w Warszawie, ale często przyjeżdżałam na mazury, a każdy wyjazd stąd był okupiony łzami. Pamiętam jak dziś, gdy siedząc w autobusie kombinowałam w głowie, że „a może zatrzymać kierowcę, a może skombinuję L4 i jeszcze chociaż kilka dni tu pobędę…”. Potem pojawili się znajomi (super fajna ekipa z pracy) i chłopak i życie w stolycy zaczęło być znośniejsze. Ale nigdy nie chciałam tam zostać na stałe i powtarzałam, że kończę szkołę i stamtąd wybywam. I tak się szczęśliwie stało:)  Chciałam wybyć do Irlandii ( nie dlatego, że był bum na wyjazdy w tym kierunku, ale dlatego, że platonicznie byłam zakochana w zielonej wyspie), ale całkiem realna miłość zwiodła mnie do Szczecina (oczywiście miłość do chłopa, a nie do Szczecina, bo podejmując decyzję, że będę tam mieszkać, nie widziałam tego miasta na oczy). A po trzech latach mieszkania w Szczecinie, ta sama miłość mnie zawiodła i… „co się martwisz co się smucisz ze wsi jesteś na wieś wrócisz” J Na tę moją ukochaną wieś, od której zdążyłam odwyknąć… do tego stopnia, że zmieniło się moje postrzeganie o tyle, że mieszkanie tu uważałam za porażkę życiową tych, którzy tu się ostali, no bo (i wraca wątek)…. „co tu robić?”*, że tak pozwolę sobie klasyka podśpiewać. Miasto szarzeje, pustoszeje, niewiele się zmienia. A jednak jak tu ponownie zamieszkałam, to okazało się, że z pełną empatią mogę razem ze Smalcem z Radical News zaśpiewać „Moje miasto to samo co piętnaście lat temu, nie oddałem serca żadnemu innemu….”. Mimo, że polubiłam te miasta w których mieszkałam, to jednak moje serce było cały czas tutaj. Myślę, że cała tajemnica tkwi właśnie w tym jaskółczym „tu się urodziła”, we wspomnieniach z dzieciństwa, w poczuciu bezpieczeństwa, ciepła, jedynej w swoim rodzaju „swojskości”. A może to moje miasto jest wyjątkowe? Bo większość młodych wyemigrowanych chciałoby tu jednak wrócić ( ale „co tu robić?”). Przyznam szczerze, że snuję czasami takie wizje utopijne, że wrócą Ci wszyscy aktualnie wielkomiejscy i korzystając z różnorodności doświadczeń zawodowych wyciągniętych z dużych miast stworzymy taką samowystarczalną społeczność, gdzie będziemy wymieniać się usługami (kasa będzie zostawała i się „obracała” w małym kręgu, jak w czasach średniowiecznych). No spora część może jednak się przebranżowi, bo to co aktualnie wykonują nijak się ma do tego o czym marzą (w sferze zawodowej). Tak czy siak bylibyśmy samowystarczalni, każdy miałby pracę i był szczęśliwy :)
Ale jak opuszczam te wizje utopijne i wracam na ziemię, to sama nie wiem czy nie będę zmuszona znowu stąd wybyć... no chyba że będzie „co tu robić”...

* "co tu robić" wyrwane jest stąd, ale bez nawiązania do reszty tekstu:

niedziela, 3 czerwca 2012

ploty, plotki, ploteczki


Niedawno na demotywatorach, kwejku, czy innym takim trafiłam na tekst w stylu: „Musisz mieć strasznie nudne życie, skoro tak bardzo interesuje Cię moje”. Ja to widzę całkiem inaczej – musisz mieć niezły syf w swoim życiu, skoro zajmujesz się życiem innych i uciekasz przed swoim. W ostatnim związku niemalże wyspecjalizowaliśmy się (ja i mój ex) w analizowaniu zachowań innych, ich relacji, związków, kto przetrwa, kto ma jakie problemy i dlaczego. I mimo, że o naszym związku też dużo i często rozmawialiśmy, to jak się okazuje, naprawdę ważne sprawy z którymi należało się po męsku skonfrontować były omijane, wyciszane (ok, po krótkich burzach) bez załatwienia. Ale głowy nie oszukasz i nawet jak sobie wyobrazisz, że przecież jednak jest tak zajebiście ( „nie pije, nie bije, pieniądze przynosi”), to organizm swoje wie. I ja dzisiaj też już wiem, że to wewnętrzne napięcie, w kolanach i całym ciele, które czasami uniemożliwiało zaśnięcie to nie był wcale PMS (bo i nawet czasowo się nie zgrywało), ale ja chciałam wierzyć, że to właśnie PMS, i w wiele innych rzeczy „chciałam wierzyć”. Kurcze ale ja nie o tym dzisiaj miałam…. tylko o plotkach, i o tym, że zanim obrobisz komuś tyłek zastanów się, czy nie uciekasz przed jakimiś swoimi problemami. Absolutnie nie oznacza to, że obgadywać możesz dopiero wtedy gdy masz idealne życie, bo nikt nie ma, ale dobrze mieć świadomość z czym naprawdę należy się rozprawić. A plotkować chyba każdy lubi, a już najbardziej Ci co to „nigdy nikogo nie obgadują”.
Zbieram się, żeby napisać o urokach życia na prowincji, ale przy okazji tego tematu najpierw o jego minusach. Minusach bardziej dla innych, bo mi akurat jakoś specjalnie to nie przeszkadza. Pamiętam jak koleżanka mawiała, że tutaj jak pierdniesz to 5 min później na końcu miasta już o tym wiedzą. No i coś w tym jest, trajkotki siedzące na ławkach pod blokiem znają życie wszystkich lepiej niż oni sami. Czasami nie zdążysz odejść na odległość niesłyszalności głosu, a już komentują Twoje życie. Ale ja naiwnie widzę w tym też trochę troski, nie tylko wścibstwo. I dopóki nie wpływa to na moją pracę, rodzinę, stosunki z innymi ludźmi to nic nie tracę, a wręcz się cieszę, że mogę swoją osobą odciągnąć te trajkotki od ich problemów, bo może w pewnym wieku, to już się nie opyla ich rozwiązywać?

sobota, 2 czerwca 2012

Jimmy jazz, czyli małe cuda cz. II


Pierwszy mój wpis zawierał obietnicę, że będzie tu trochę o małych cudach dnia codziennego. Poli do tego zaliczyć nie mogę bo ona jest moim wielkim, ogromnym, gigantycznym cudem dnia codziennego i życia w ogóle (mimo, że potrafi dać w kość, oj potrafi…J).
Kilka dni temu (to była chyba środa) wydarzył się właśnie taki cud. W sumie to całkiem podobny to tego pierwszego, bo też chodziło o przesyłkę, a jednak nieco inny jeśli chodzi o poziom zaskoczenia i „telepatii”. Sprawcami tej przesyłki byli przesympatyczni szczecinianie, mega pozytywni ludzie! I nie chodzi o to, że sama przesyłka mnie zaskoczyła, bo nie miałam pojęcia, że do nas idzie (piszę do nas, bo Pola też została obdarowana), ale o tę telepatię właśnie. Ale zanim powiem dlaczego, to muszę wrócić do zeszłej niedzieli kiedy wędrowałam po mazurskich lasach i usypiałam Polika, w uszach grała mi muzyka i pojawiła się myśl, że posłuchałabym czegoś nowego, a raczej czegoś co słyszałam pobieżnie, ale nie zagłębiłam się w twórczość i pomyślałam wtedy o Kometach, a potem o Partii. Być może zbiegło się to z myślą o czasach, kiedy mieszkałam z moim przedostatnim „byłym” , który czasami „wrzucał ” Partię lub Komety do odtwarzacza i szedł palić na balkon i było jakoś tak… młodzieńczo i beztrosko J No, ale ja nie o tym chciałam… No więc mamy niedzielę i myśl o Kometach i Partii, krótką i całkiem luźną, aż tu nadchodzi środa (a może jednak wtorek…), otwieram przesyłkę i…. już wiecie co w niej znajduję J ale jeszcze oprócz Partii i Komet była też płyta Aliansów, których wieki całe nie słyszałam, a na dopełnienie szczęścia- fajna regałowa koszulka ;) Ze sprawcami przesyłki nie byłam w kontakcie od miesięcy. Czas jakiś temu przekazałam ciężarówkowe ubrania (ciężarówka już się wypakowała – na załadunku był piękny Aleksander), część z nich powędrowała dalej – do kolejnej ciężarówki, która jeszcze nie dotarła na rozładunek (sorry za te techniczne porównania, ale mój tata jest tirowcem), a część (jak się domyślam) zabłądziła w zakamarkach szafek i trafiła do mnie z powrotem, uzupełniona o  prezenty dla Poli i dla mnie (więcej było prezentów). Na co dzień rodzice Olka tworzą wytwórnię muzyczną Jimmy Jazz Records (http://www.jimmyjazz.pl/)  i wydają również te kapele, ale powiedzcie, skąd oni wiedzieli????? I to w takim momencie…. Czy to nie cud właśnie? Jeszcze raz dzięki wielkie Państwu Dzidkom! :)