wtorek, 9 października 2012

Priorytety


Jestem po obejrzeniu „Jesteś Bogiem” (swoją drogą myślę, że na wyrost rozdmuchanego-  mi w każdym razie jaj nie urwał, mimo że łzę wycisnął) i tak w uzupełnieniu poprzedniego posta chciałam wrzucić kawałek Paktofoniki, który mi cały czas chodzi po głowie. Jest to też poniekąd uzupełnienie posta pn. ”Piosnki” – po 1 dlatego, że jest to kolejna piosenka „z treścią” (a przynajmniej ref.), a po 2 – kolejny dowód na to, że łatwo się pisze i śpiewa, a trudniej stosuje w życiu. Niestety….

„Wszystko ma swoje priorytety, 

Niestety
Wszystko ma swoje 
Wady, 
zalety
Hierarchia wartości
Obowiązki, 
Przyjemności




poniedziałek, 8 października 2012

odpowiedzialnosc


Był plus życia na prowincji, to teraz minus samotnego macierzyństwa dla równowagi. Czasami czuję się wręcz przygnieciona odpowiedzialnością za życie swoje i Poli. Przede wszystkim Poli…. I wiem, że będąc matką w związku, równie często cała odpowiedzialność spoczywa też tylko i wyłącznie na mamie, ale jakoś tak się łudzę, że gdyby ten tata był u boku, to mogłabym chociaż 30% tej odpowiedzialności oddać. A tak to wszystko mam wiedzieć ja… a najbardziej przytłaczają mnie wizyty u lekarza i to: „to Pani musi podjąć decyzję” (no akurat nie mój lekarz rodzinny, bo z niego to fajny kolo jest ; )). I teraz tak: szczepić i ryzykować skutki uboczne, czy nie szczepić i ryzykować powikłania pochorobowe? Podawać już nabiał? Używać tego leku? I cała kupa takich pytań. I jeszcze ta odpowiedzialność całożyciowa…. że nie można się skupić na wychowywaniu i szczęśliwym macierzyństwie (gdzie największym problemem jest decyzja czy używać pieluszek ekologicznych), tylko martwić za co będziemy żyć ( szczęśliwie udało mi się znaleźć pracę, ale kosztem wyrzutów sumienia, że za mało czasu spędzam z dzieckiem), gdzie mieszkać (mieszkania nie udało się jeszcze znaleźć)…. z kim będziemy żyć – bo na eksperymenty też już nie ma miejsca, bo dziecko się przywiązuje, albo jakąś patologię nieświadomie można do domu ściągnąć (o co nie trudno w dzisiejszych czasach). A może bez faceta w domu? Ale czy bez męskiego wzorca na co dzień będzie jej lepiej? I tak bez końca…. I niby wiem, że nie jestem w stanie nie popełnić żadnego błędu, ale jednak wolałabym żeby był on możliwie jak najmniejszy.
A powinnam niby się przyzwyczaić, bo przecież już od samiusiego początku tak było. Jak byłam w pierwszym trymestrze ciąży to musiałam zrezygnować z wymarzonego wyjazdu do Barcelony (a bilet już był kupiony) i z jeszcze bardziej wymarzonego festiwalu ( w pomoc organizacji którego włożyłam całe serce), bo ciąża- jak co druga w dzisiejszych czasach- zagrożona….. No ale mój lekarz od ciąży powtarzał – „Priorytety”. Wybierasz to na czym Ci bardziej zależy. I nigdy nie miałam wątpliwości, że bardzo dobrze wybrałam, będąc odpowiedzialną (znowu…) za jej szczęśliwe wyjście na świat. Chociaż w tamtym czasie bardzo mnie korciło, żeby zaryzykować, oj bardzo. No ale na tym chyba polega dojrzałość, że świadomość konsekwencji powstrzymuje nas przed działaniem (albo nie powstrzymuje - jeśli jesteśmy w stanie zaakceptować ewentualne „kuku”). Ktoś kiedyś mi powiedział: „Rób co chcesz, ale umiej ponosić tego konsekwencje”. I ta konsekwencja to niezbędna składowa odpowiedzialności. Ale z ponoszeniem odpowiedzialności i liczeniem się z konsekwencjami to u ludzi jest różnie. Ostatnio obserwuję, wręcz patologiczne unikanie odpowiedzialności za swoje zachowanie (przez całkiem dorosłych członków społeczeństwa). Bo jak się udawało długo bez ponoszenia konsekwencji, a nagle trzeba je ponieść całkiem spore (coś jakby kumulacja), to jest wielkie poczucie niesprawiedliwości, że jak to? Że przecież to nie ja jestem winny/winna, to że tak zrobiłem/łam to jest wina…. I tu już należy wpisać kogo lub czego. I zamiast pochylić głowę, przeprosić i ….. no niestety ponieść konsekwencję (co zwykle i tak jest nieuniknione), to ludzie sobie jeszcze bardziej do gara ładują. Zapewne jest to wrodzony mechanizm obronny i taka nasza psychika (na tyle siebie znamy, na ile nas sprawdzono), ale jakoś głową ogarnąć tego nie potrafię.
No cóż, mi się też zdarzyło kilka niefajnych rzeczy w życiu zrobić i myślę, że kogo powinnam to przeprosiłam (osobiścieJ), a konsekwencje ponoszę tak czy siak. I nikogo to wina, że byłam głupia, słaba, albo zrobiłam najzwyczajniejszy w świecie błąd (daj o losie, żebym się jak najpilniej na nich uczyła…). Taki lajf…. a iść trzeba dalej J

piątek, 14 września 2012

Pani Kredka


Mawia się czasami „uważaj o czym marzysz, bo może się spełnić”. Jak byłam mała to marzyłam, żeby być Panią Kredką, która była kobitką od zabaw plastycznych w „Domowym przedszkolu”  albo „Ciuchci”, nie pamiętam…. Ale pamiętam za to jak wokół niej siedziały dzieciaki, a ona im mówiła jak wykonać jakąś pracę plastyczną, a na koniec kręciła kulki z modeliny i robiła z nich przefantastyczne ludziki…. I się tak porobiło, że mi się teraz zawodowo też zdarza instruować dzieci jak wykonać jakąś pracę plastyczną, a kilka dni temu kręciłam swoje pierwsze kulki z modeliny :) Efekt na zdjęciach poniżej. Dla wyjaśnienia- modelinę miałam już wcześniej w rękach, ale zwykle robiłam z niej bazę do biżuterii… To co powstało ostatnio to moje pierwsze podejście do „postaci”. Chyba się wkręcę, a i dzieciaki przy okazji;)



czwartek, 13 września 2012

Uroki prowincji


Jak zaczynałam pisać tego bloga, zapowiadałam, że będzie o urokach życia na prowincji i chyba nadszedł ten czas, żeby napisać o uroku pierwszymJ  A jest nim mianowicie okolica i walory naturalne, które niestety nie są charakterystyczne dla każdej prowincji, a nawet zaryzykowałabym stwierdzenie, że na naszej są najpiękniejsze! :) Oprócz wspomnianego ogródka działkowego (która znajduje się pod lasem), mamy dostęp do jeziora – spacerem pewnie jakieś 8 min (do najbliższej plaży)– dokładnie nie wiem, bo nigdy nam czasu nie mierzyłam. Ostatnio jak były słoneczne dni (bo promocja się skończyła i ostatnio leje), chodziłyśmy sobie na nadjeziorny spacerownik i więcej pisać o urokach nie będę, tylko je pokażę.






poniedziałek, 10 września 2012

żuczek gnojarek


Dzisiaj z babcią miałyśmy w tym samym momencie to samo skojarzenie (tylko babcia je zwerbalizowała), gdy Pola tocząc przed sobą dużą niebieską piłkę (taką do ćwiczeń) wkroczyła do pokoju -"żuczek gnojarek" jak nic!! Z tym skojarzeniem przezabawnie to wygląda...
A ciąg dalszy tematu „gnojowego” był przy wieczornej kąpieli, gdy Poli zdarzyło się (nie po raz pierwszy zresztą) „skuptać” do wanny. Zareagowała płaczem i w sumie nic dziwnego – ja też bym się popłakała jakbym się sobie osobiście do wanny zesrała. Na tę okoliczność przypomniało mi się jak kilkadziesiąt lat temu (miałam pewnie jakieś 5-6 lat) kąpałam się z cztery lata młodszą sąsiadką (wtedy ciut większą od mojej Poli) i w pewnym momencie wypłynęła na powierzchnię płyta pilśniowa, którą ochoczo chwyciłam w rękę i jak mi się rozmiażdżyła w dłoni to wrzaskom nie było końca. Nie pamiętam czy nasunęło mi się w tamtym momencie pytanie z pewnego dowcipu „ale skąd w d… glina?”, ale mogę domyślać się jedynie, że raczej nie…..
A wracając do „dzisiaj” to młoda zapragnęła być Angeliną Jolie i szybkim zaryciem twarzą w chodnik (ach te prędkości i nowe buty), w sekundę lewą stronę ust miała niemalże identyczną jak wspomniana celebrytka….  A ja wystraszyłam się nie na żarty. Taka opieka nad żuczkiem gnojarkiem to nie zabawa… do tego świadomość, że nie da się przed wszystkim dzieciaka ustrzec jest |ciut" dołująca.

niedziela, 9 września 2012

piosnki


       „Ręce do góry, daj całe złoto, które wieziesz ze sobą, ręce do góry, bez siły lub przemocą” zaśpiewała mi się piosenka Kultu z płyty „Mój wydafca”, gdy usypiając Polę myślałam sobie o tych co ulokowali swoje oszczędności w Amber Gold. Takich tekstów nie tracących na aktualności jest zdecydowana większość (procentowo pewnie jakieś 99%).  Większość mojego życia to piosenki i teksty. Często miałam tak, że gdy padało jedno słowo kontynuowałam tekstem z jakiejś piosenki (jeszcze mi się to zdarza, ale już sporadycznie). Ostatnio podupadłam na tym zapamiętywaniu tekstów, chyba się starzeję.  Ale też słucham dużo mniej muzyki   (chociaż nową płytę happysad już prawie znam na pamięć – i gorąco polecamJ). Nie ma sensu zagłębiać się czy to przez to, że nie znajduję nic nowego dla siebie, czy dlatego, że co innego mam na głowie i na szukanie i słuchanie muzyki nie wystarcza już czasu. Chwała losowi za to co dostałam, za siostrę i jej (wtedy jeszcze) chłopaka, którzy pożyczali płyty Kultu i zaprowadzili na pierwszy ich koncert ( a może to był KnŻ ), za ex/chłopaka-panka, który zaraził Pidżamą Porno (chociaż siostra i jej chłopak też w tym temacie mieszali) i innymi fajnymi kapelami. Trochę tekstów znalazłam też sama i sporo z nich dla siebie i swojego kręgosłupa moralnego przyswoiłam.
     A ponieważ zdarzyło mi się żyć z muzykiem, trochę tego „środowiska” poobserwować i trochę historii posłuchać to mam też taki (smutny) wniosek, że niestety czasami zdarza się tak, że tekst pisany nijak przekłada się na życie piszącego. Niemniej ważniejsze jest chyba jaki ma wpływ na masy i jeśli jest to wpływ pozytywny, to szlag z tą jednostką, co to napisała ( w sensie, niech żyje i pisze dalej – szlag z tym jak to się przekłada na jej życie). A druga dziwna obserwacja, czy raczej odczucie jest już bardziej osobiste. Wielokrotnie miałam okazję podglądać proces powstawania piosenek i zupełnie zatraciłam umiejętność emocjonalnego ich odbioru (tych konkretnie, które powstawały na moich "uszach"). Po prostu piosenka to dla mnie oddzielny byt, a tu jakoś tak nierozerwalnie wiązały się z twórcą i tworzeniem i (chyba) przez to traciły moc przekazu.
    Wracając jednak do tekstów i niesionych treści, to takich, które są drogowskazami mam wiele, ale szczególnie lubię cytować dwa. Pierwszy to tekst Pidżamy Porno z piosenki (i płyty o tym samym tytule) Styropian:
„Możesz splunąć w moją twarz bez zastanowienia 
Nie mam się czym bronić - popatrz 

Trzymam ręce w kieszeniach 

Nie mów mi co mam robić 

Skąd wiesz co jest dla mnie lepsze 

Niczego nie chcę ci narzucać 
Niczego nie chcę ci powiedzieć dziś 
Twoje życie - twoje decyzje 
Najlepiej wiesz czego ci najbardziej brak 
Twoje prawa - twoja sprawa „




A drugi cytat, z angielska brzmi tak : "do to others as you
 would have them do to you" 
that`s my motto I hope 
you have one too” 

to natomiast fragment piosenki “Search for truth” Paddy’ego Kelly.
       I te dwa fragmenty często mi się śpiewają, trochę rzadziej mi się „przestrzegają”, a walczę…. 
Ale ostatnie doświadczenia życiowe uświadomiły mi też sukces piosenek radiowych. Bo jak Ci ktoś, kogo traktowało się jak najważniejszą osobę w życiu, skopie serce (a sukces bierze się stąd, że takich skopanych serc jest wiele) to wyłapujesz z otoczenia wszystko co doda Ci sił i otuchy i się człowiek budzi o piątej rano  śpiewając wraz z Julą „jestem Ci wdzięczna i zapamiętaj na pewno przetrwam, gdy nie będzie nas”
I tak to w życiu alternatywa się przeplata z popem, a baba z chłopem… że tak pozwolę sobie zarymować J   

czwartek, 6 września 2012

działkowiczki


     Poważne tematy ostatnio były na tapecie to dzisiaj znowu trochę codzienności. Powrócił temat ząbkowania – za każdym razem objawia się w silniejszej wersji (biegunka, ślinotok, stan podgorączkowy, marudzenie, a teraz doszedł płacz niemiłosierny i marudzenie). Oczywiście leki przeciwbólowe i żel na dziąsła są w ruchu, ale ból chyba jest poważny, bo nie chodzi raczej o jednego zęba… sprawa się rozgrywa o ciut więcej –tak oceniam na moją intuicję i oko matczyne.
     Oprócz tego sezon jesienny się rozpoczął, więc Pola chętnie chwyciła za grabie i pomaga babci w działkowych porządkach. Sama potrafi unieść całe grabie (!?), a nawet trenować nimi kajakarstwo (macha nimi naprzemiennie w powietrzu jak wiosłami). A po powrocie do domu i wieczornej kaszy chętnie omawia z babcią co zostało zrobione… a może dyskutuje o czymś innym… jeszcze ciężko stwierdzić. W ogóle taki roczny człowiek (z kilkoma miesiącami) to już potrafi rozśmieszyć i w sumie nie ma dnia, żebym się przez nią nie śmiała. Czy raczej dzięki niej. Taki mój prozak na trudne "ostatnio" dni. 








sobota, 25 sierpnia 2012

autorytety


      A najgorzej już jak w autorytecie ukrywa się cham i prostak. A takich nie brakuje. Skrywają się na uczelniach, w kościołach, urzędach (w sejmie?) i różnych innych środowiskach, tam gdzie ten autorytet jest potrzebny. Czyli chyba wszędzie, bo ludzie autorytetów potrzebują. I czasami zbyt ślepo w nie wierzą. Te autorytety, które wcale na takie miano nie zasługują (a są nimi z racji np. zajmowanych stanowisk, osiągniętej pozycji społecznej), trafiają na dwa grunty. Ludzi znających swoją wartość, z wyrobioną postawą moralną, wierzących w siebie i swoje umiejętności – tacy słysząc wygłaszane „głupstwa” nie biorą ich nawet na banię, a czasami nawet mają odwagę postawić głośny sprzeciw. Albo na ludzi nie znających własnej wartości i poszukujących jej na zewnątrz- i takich niestety w naszym kraju jest chyba więcej. I wtedy głoszone przez autorytet „prawdy” rozpleniają się po świecie i wyrządzają krzywdę samym głoszącym, a przy okazji i innym (albo odwrotnie). I tak się bujamy z homofobią, rasizmem i nietolerancją generalnie….
Zdarza się, że „autorytety” korzyści z głoszonych prawd przekładają bezpośrednio na swoje życie. I tak przypomniał mi się artykuł o nauczycielach jogi (och, jak mój kręgosłup za nią tęskni). 
Pokazuje on jak łatwo autorytet można wykorzystać i głoszone prawdy podpiąć pod własne korzyści ( w tym wypadku- seksualne). Piękne słowa i logika zdaje się zabierać ludziom (w tym wypadku uczniom) wgląd w ich prawdziwe uczucia i wewnętrzne potrzeby, a po fakcie pojawia się dyskomfort – niby nie wiadomo skąd. Bo przecież te osoby z artykułu nie zostały zgwałcone, "tylko" zmanipulowane i wykorzystane.  Zanim człowiek dotrze do tego skąd ten dyskomfort, to mija trochę czasu. A potem ciężko się do tego przyznać, bo pojawia się wstyd – w największym stopniu chyba przed samym sobą – bo przecież nikt ich nie zmuszał do takich zachowań, to niby była ich decyzja. I w gruncie rzeczy zdradzili samych siebie. To chyba gorsze niż zdrada przez kogoś bliskiego.
Ale wracając do autorytetów – na szczęście ludzie są różni, więc różne są autorytety i oprócz tych oszukanych, są też i takie osoby, które swoim życiem potwierdzają głoszone prawdy, zawsze mając na uwadze dobro drugiego człeka. I za takimi się rozglądam :) 

czwartek, 23 sierpnia 2012

niedziela, 19 sierpnia 2012

Codzienność i małe cuda cz.III


     Ostatnio problemy egzystencjalne wyparły zwykłą codzienność, więc dzisiaj nadrabiam. W samotnym macierzyństwie jesteśmy na etapie „wyrzucania” (znaczy Pola jest). Wyrzucania do dwóch pojemników- kosza na śmieci albo kosza na te drugie odpady, czyli muszli klozetowej. Ostatnio siadam na ten z koszy na który się zwyczajowo siada, żeby „odcedzić kartofelki”, ale jakoś tak przypadkiem zerkam do środka, a tam pływa sobie moje „fafkulce” (czyli dezodorant typu roll-on). Szczęśliwie było to puste opakowanie, które i tak miało powędrować do właściwego kosza. Z muszli wyciągałam też jabłka... I te mimo swojej użyteczności, również musiały trafić do śmieci. Do kosza na śmieci za to trafia zasiusiana pielucha, za co Pola dostaje brawo, więc za nią (pieluchą, nie Polą) idą w ruch kolejne „śmieci”, czyli zmiotka i szufelka (regularnie i obowiązkowo tuż za pieluchą), czasami zabawki, pilot tv dziadków albo moje koraliki… ostatnio wylądował też bodziak, bo z rozpędu zamiast powiedzieć „zanieś do kosza na pranie” powiedziałam „do kosza na śmieci” i mimo szybkiego sprostowania to pierwsze polecenie zostało wykonane. Ciekawe ile rzeczy wyrzuciliśmy nie wiedząc o tym….  Mój Polonez – jak ją ciotka zwie, generalnie robi się mocno kumatym stworzeniem, gadka zaczyna się powoli włączać i robi się coraz ciekawiej: )
    A co do małych cudów, to wypadło nam babskie spotkanie z koleżanką z podstawówki, którą widziałyśmy ok. 15 lat temu. Szłyśmy sobie gromadką bab i wspominałyśmy jak biegaliśmy pod blokiem i kiedyś znaleźliśmy jeża, którego zawiniętego w sweter (nie dało się wziąć gołymi rękoma) oglądaliśmy z wielkim zaciekawieniem, a głównym łapaczem był kolega-często występujący w roli rodzynka w tych naszych podblokowych zabawach. I tak idziemy gadamy, a tu przy krawężniku stoi jeż! Zachwycamy się tym jeżem a tu kolega- rodzynek się pojawia ni stąd ni zowąd (zmierzał do tej samej knajpy co my). Takie deja vu w realu, 20 lat później J Oczywiście tym razem nie stresowaliśmy już jeża i zostawiliśmy go w spokoju (pewnie dlatego, że tym razem mieliśmy w perspektywie piwo w knajpie, a 20 lat temu jedynie powrót do domu). Ale splot okoliczności miał w sobie jakąś magię. A przynajmniej ja tak to widzę J

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

uzależnienie


Kurcze dawno nie pisałam, ale to dlatego, że przy usypianiu Poli nie wpadało mi nic do głowy. Zostałam pracującą mamą i po całym dniu, wieczorami nie mam już tam (w głowie) nic, do dzisiajJ Dzisiaj pojawiła mi się myśl odnośnie uzależnień, o których jest coraz głośniej bo podobno coraz częściej uzależniamy się od jedzenia, alkoholu, narkotyków, seksu, gier, hazardu, Internetu/fb (to z tych poważniejszych uzależnień), ale także od ludzi, szczególnie tych płci przeciwnej (ale nie tylko)…. Mówię o osobach dorosłych oczywiście, a nie dzieciach, które w sposób naturalny są od nas uzależnione i naturalnie się z tego uzależnienia uwalniają. Z całą resztą jest trudniej, a ta dzisiejsza myśl dotyczyła tego, że uzależnienie od innej osoby (partnera) jest o tyle łatwiejsze od innych uzależnień, że jeśli już zdamy sobie sprawę, że coś jest nie tak i z nałogiem zechcemy się pożegnać, to wystarczy powiedzieć „spier…laj z mojego życia” (dla kolorytu można dodać- „w podskokach”) i urażone ego (ex)partnera (czy też innego ludzia) nie pozwoli mu przy nas pozostać. Gorzej jest z alkoholem, narkotykami, czy innymi używkami- ich ego jest nie do urażenia. Niemniej chyba trudniej sobie zdać sprawę, że jest się od kogoś uzależnionym (szczególnie jeśli mówimy o uzależnieniu emocjonalnym, a nie materialnym), aniżeli od czegoś. Szczególnie gdy zewsząd atakują piosenki, przedstawiające niby romantyczną wizję: bez Ciebie nie mogę żyć, bez Ciebie jestem nikim, bez Ciebie nie istnieję itp.itd. Czyli, że tak to ma być- rań mnie, ale nie odchodź (a ja to już na pewno nie odejdę), bo jesteś całym moim życiem. Na prawdziwą miłość (czyli m.in. szacunek, lojalność) w tym wszystkim nie ma miejsca, ale o tym nie wiemy, bo całe nasze jestestwo skupia się na zatrzymaniu partnera przy sobie (z nałogiem ciężko się rozstać i znajdziemy caaaałe mnóstwo uników i znajdujemy drugie tyle wytłumaczeń, żeby się do tego nie przyznać). Dopóki nie zdarzy się tzw. kuku, czyli nie sięgniemy dna, które dla każdego jest na innej głębokości. Niestety nie zawsze osoby uzależnione (od czegokolwiek) potrafią się od tego dna odbić (czego życzyłoby sobie otoczenie). Wtedy nie jesteśmy w stanie dla nich nic zrobić, wszelkie zwracanie uwagi mija się z celem i trzeba pogodzić się z bezsilnością. Jedyne co możemy to jak najlepiej zająć się sobą. Czasami trzeba odejść od kogoś kogo się kocha, zostawić (wyprzeć się?) rodzinę, zachować się chamsko, zignorować. A to wszystko dla naszego dobra i wbrew pozorom także tej drugiej strony. Jeśli widzisz, że nie jesteś w stanie kogoś uratować, uratuj tego kogo możesz – siebie.

czwartek, 2 sierpnia 2012

schuść


a taki stary zapisek wrzucam:
Złodziej czasu padł (czyli Internet)*, Pola na popołudniowej drzemce, więc skorzystam i skrobnę kilka słówek…. Dzisiaj o odchudzaniu będzie. Ostatnio uczestniczyłam w dość zabawnej, ale mało pocieszającej dyskusji (czy raczej, krótkiej wymianie zdań), której tematem był mój brzuch. Rozmowa odbyła się ze szwagrem i szwagra szwagrem. Ten pierwszy zafiksowany na punkcie ćwiczeń, co przekłada się na jego fizis, ten drugi mocno odchudzony, kilka dni wcześniej strzeliła mu czterdziecha.
Ja (kokieteryjnie, w nadziei, że usłyszę, jakieś pocieszające słowo): ale mam bebzon (i tu łapię się za brzuch, bo to upały i w stroju byłam)
Szwagier szwagra: aaa zobacz jaki ja mam
Ja (odpowiadam zgodnie z prawdą): no jak na 40-latka to całkiem niezły (i dodaję), u mnie w sumie jak na rok po urodzeniu dziecka to też tragedii nie ma.
Szwagier (tym razem mój) spojrzał spod okularów i mówi: oj jest….
Ja: No tak, jak na 30 latkę to dobrze nie jest. Muszę się wziąć za siebie, ale… ( i tu padła jakaś oczywista wymówka, której nie pamiętam)
Szwagier szwagra: Dobrze, że masz świadomość, to przynajmniej się nie zapuścisz.
I tak oto można liczyć na płeć przeciwną…  Chociaż w sumie to można liczyć, bo odpowiedzieli zgodnie z prawdą. Po ciąży zostało mi 2 kg więcej, przed ciążą też jakieś 3 miałam za dużo, więc w sumie powinnam się pozbyć 5kg. Dużo :/ Ale do zrobienia. Tylko problem jest taki, że jak się zawezmę i spadnie mi 1kg to z tej radości i szczęścia, że nie było tak trudno ( a spadło po np.3 dniach), to zaczynam się objadać i mieć w nosie „diety” i ćwiczenia, w skutek czego przybywa 1,5 kg, czyli 0,5 więcej niż w momencie startu. W ogóle z tymi dietami to u mnie jest zwykle tak, że jak zaczynam się odchudzać, to owszem, jem dietetyczne jedzenie, ale skoro ono jest „nietuczące” to spożywam je w takich ilościach, że efekt jednak jest tuczący. Z doświadczenia wiem, że dla mnie najlepszą dietą jest stres, a ten „miłosny” to już w ogóle turbo odchudzacz. Problemy odwracają moją uwagę od jedzenia (czyli nie konsumuję), a wszelkie próby kontroli jeszcze bardziej mnie na nim skupiają (więc konsumuję za dużo). Wniosek? nie powinnam się odchudzać przez diety. Opcja druga to ruch. Ale tak trudno oderwać dupsko od komputera…. A nawet jeśli już się zbiorę i pójdę pobiegać, czy pofikam w domu, to na jednym razie się kończy. Mam ogromny problem z systematycznością i mobilizacją. Nie tylko w kwestii sportu, ale generalnie, więc nie dziwota, że w tej dziedzinie też się udziela. I zwaliłabym na to, że to przez Polę, bo nieregularnie zasypia – raz o 20 raz o 22, albo pomiędzy – więc jak tu coś zaplanować? Tylko jak Poli nie było, to też nie potrafiłam się zmobilizować. Podziwiam ludzi, którzy potrafią biegać, chodzić z kijami, czy uprawiać jakąkolwiek inną formę intensywnego ruchu REGULARNIE. I mam tu na myśli trochę dłuższy czas niż 2-3 miesiące przed wakacjami, żeby bez wstydu na plażę wyjść. A ja zawsze zrywami…. Czasami obserwuję na fb jak niektórym wyskakują mapki z trasą którą przebiegli i myślę sobie, że jakbym miała ajfona to może też bym się mobilizowała, bo mogłabym się pochwalić, albo byłoby mi wstyd, że nie przebiegłam itd. Ale wiem, że zadziałało by na 3 wyjścia, a potem już bym miała to w pompie…. Dlatego piątaka temu kto podrzuci mi argument/sposób do regularnego ruchu (który zadziała). Ten o zdrowiu znam i bardzo mi się podoba nawet, ale też na mnie nie działa :P

*piszę na brudno, a jak działa net to przeklejamJ

sobota, 23 czerwca 2012

intuicyja

    Ostatnio przy wieczornej toalecie naszła mnie taka myśl, że moja intuicja nigdy mnie nie zawiodła, ale niestety wielokrotnie zawodziłam ją ja, z premedytacją nie słuchając co ma mi do powiedzenia. Nawet jeśli zdarzyło mi się jej wysłuchać, to nie reagowałam. A przecież te momenty kiedy słuchałyśmy się nawzajem w skutek czego zapadały jakieś decyzje, powinny być dla mnie wskazówką. Efekty tej naszej współpracy, czyli decyzja, a na jej skutek działanie, zawsze okazywały się słuszne – mówię oczywiście o tych znaczących, jak związania i rozstania, przeprowadzki, zmiany zawodowe, a nie o pierdutkach typu „założę ten sweterek do tej kiecki” (a potem się okazuje, że wyglądasz jak rasowa wsiuna). I nawet jeśli w skutek tych decyzji aktualnie znalazłam się w kropce, to w tamtym czasie nie podjęłabym żadnej innej, i nie zmieniłabym zdania nawet gdyby istniała możliwość cofania czasu. Poza tym wierzę, że jestem na dobrej drodze…
      Natomiast o wiele gorzej jest gdy intuicja mówi Ci jedno, a Ty ulegasz czynnikom zewnętrznym, zwykle tym spersonalizowanym, które podrzucają Ci „logiczne” argumenty, przekonują, zastraszają, czy próbują wpłynąć na Ciebie w jakikolwiek inny sposób. I jak ulegniesz może się okazać, że nie znajdujesz się w kropce, ale w punkcie, który moja siostrzenica nazwałaby „carną dupą”, a to jest zdecydowanie gorsza pozycja.  Dlatego obiecałam sobie, że już zawsze będę słuchała swojej intuicji, ale jak to się będzie miało w praktyce? Oby tak jak sobie obiecałam J I chyba z czystym sumieniem mogę również Wam to rozwiązanie polecić (a szczególnie tym, którzy stoją przed trudnymi decyzjami - słuchajcie siebie).
     Na koniec coś z zupełnie innej beczki - smak truskawki z działki ma się nijak do smaku truskawki z targowiska, nawet tego lokalnegoJ Na korzyść tej pierwszej oczywiście! 

piątek, 22 czerwca 2012

łóżkopolowa joga

Ten mój blog to taki w ogóle "bez obrazków", a jak wiadomo takie "książki" kiepsko się czyta (bo się dłuuuuży), więc postanowiłam to nadgonić i zamieszczam poniżej serię zdjęć wspomnianej w jednym z wpisów łóżeczkowej jogi w wydaniu polowym :) dziewczyna pracowita - nawet jak śpi to ćwiczy... dodam tylko, że poduszkę ma po prawej stronie. No to miłego paczania!



















czwartek, 21 czerwca 2012

co tu robić


Moje dziecię dostało od swojego taty książkę z wierszami Konopnickiej, a w niej znajduje się nieznany mi dotąd wiersz pt. „Jaskółeczka”, zaczyna się tak:

„Nasza czarna jaskółeczka
Przyleciała do gniazdeczka
Przez daleki kraj,

Bo w tym gniazdku się rodziła,
Bo tu jest jej strzecha miła,
Bo tu jest jej raj.”

I nie żebym była czarna (wręcz biała jak córka młynarza), ale poczułam, że to o mnie jest. Przez całą Polskę przejechałam, żeby wrócić w swoje rodzinne strony, no ale sedno znajduje się w tym „bo tu jest jej raj”. Spotkałam niedawno koleżankę z podstawówki, która jak większość moich rówieśników wybyła stąd i mieszka w większym mieście (czy raczej „dużym”, bo większe  miasto od mojego to może być Pcim DolnyJ). I tak od słowa do słowa i okazuje się, że „no mieszka tam, ale nie wie czy na zawsze, czasami myśli żeby tu wrócić”. No ale pewnie nie wróci, bo nasz powiat osiągnął ostatnio zaszczytne pierwsze miejsce w stopniu zaawansowania bezrobocia. Nie wróci, tak jak większość zapewne. No chyba, że coś się wydarzy i oprócz urokliwego miejsca do życia, będzie za co żyć.

Gdy dziesięć lat temu emigrowałam stąd, dwa lata trwało, zanim pogodziłam się z myślą, że muszę mieszkać gdzie indziej, bo tu nie ma szans na pracę (no i przydałoby się dalej poedukować). Oczywiście padło na Warszawę, bo tam mieszkała moja siostra, która w tamtym czasie baaaardzo mi pomogła (to druga siostra, nie ta od przeprowadzki na mazury, ale właśnie sobie uświadomiłam, że obydwie- choć w różnym czasie- pomagały mi rozpocząć nowe życie). Wspomniane dwa lata to był czas, kiedy już mieszkałam i pracowałam w Warszawie, ale często przyjeżdżałam na mazury, a każdy wyjazd stąd był okupiony łzami. Pamiętam jak dziś, gdy siedząc w autobusie kombinowałam w głowie, że „a może zatrzymać kierowcę, a może skombinuję L4 i jeszcze chociaż kilka dni tu pobędę…”. Potem pojawili się znajomi (super fajna ekipa z pracy) i chłopak i życie w stolycy zaczęło być znośniejsze. Ale nigdy nie chciałam tam zostać na stałe i powtarzałam, że kończę szkołę i stamtąd wybywam. I tak się szczęśliwie stało:)  Chciałam wybyć do Irlandii ( nie dlatego, że był bum na wyjazdy w tym kierunku, ale dlatego, że platonicznie byłam zakochana w zielonej wyspie), ale całkiem realna miłość zwiodła mnie do Szczecina (oczywiście miłość do chłopa, a nie do Szczecina, bo podejmując decyzję, że będę tam mieszkać, nie widziałam tego miasta na oczy). A po trzech latach mieszkania w Szczecinie, ta sama miłość mnie zawiodła i… „co się martwisz co się smucisz ze wsi jesteś na wieś wrócisz” J Na tę moją ukochaną wieś, od której zdążyłam odwyknąć… do tego stopnia, że zmieniło się moje postrzeganie o tyle, że mieszkanie tu uważałam za porażkę życiową tych, którzy tu się ostali, no bo (i wraca wątek)…. „co tu robić?”*, że tak pozwolę sobie klasyka podśpiewać. Miasto szarzeje, pustoszeje, niewiele się zmienia. A jednak jak tu ponownie zamieszkałam, to okazało się, że z pełną empatią mogę razem ze Smalcem z Radical News zaśpiewać „Moje miasto to samo co piętnaście lat temu, nie oddałem serca żadnemu innemu….”. Mimo, że polubiłam te miasta w których mieszkałam, to jednak moje serce było cały czas tutaj. Myślę, że cała tajemnica tkwi właśnie w tym jaskółczym „tu się urodziła”, we wspomnieniach z dzieciństwa, w poczuciu bezpieczeństwa, ciepła, jedynej w swoim rodzaju „swojskości”. A może to moje miasto jest wyjątkowe? Bo większość młodych wyemigrowanych chciałoby tu jednak wrócić ( ale „co tu robić?”). Przyznam szczerze, że snuję czasami takie wizje utopijne, że wrócą Ci wszyscy aktualnie wielkomiejscy i korzystając z różnorodności doświadczeń zawodowych wyciągniętych z dużych miast stworzymy taką samowystarczalną społeczność, gdzie będziemy wymieniać się usługami (kasa będzie zostawała i się „obracała” w małym kręgu, jak w czasach średniowiecznych). No spora część może jednak się przebranżowi, bo to co aktualnie wykonują nijak się ma do tego o czym marzą (w sferze zawodowej). Tak czy siak bylibyśmy samowystarczalni, każdy miałby pracę i był szczęśliwy :)
Ale jak opuszczam te wizje utopijne i wracam na ziemię, to sama nie wiem czy nie będę zmuszona znowu stąd wybyć... no chyba że będzie „co tu robić”...

* "co tu robić" wyrwane jest stąd, ale bez nawiązania do reszty tekstu:

niedziela, 3 czerwca 2012

ploty, plotki, ploteczki


Niedawno na demotywatorach, kwejku, czy innym takim trafiłam na tekst w stylu: „Musisz mieć strasznie nudne życie, skoro tak bardzo interesuje Cię moje”. Ja to widzę całkiem inaczej – musisz mieć niezły syf w swoim życiu, skoro zajmujesz się życiem innych i uciekasz przed swoim. W ostatnim związku niemalże wyspecjalizowaliśmy się (ja i mój ex) w analizowaniu zachowań innych, ich relacji, związków, kto przetrwa, kto ma jakie problemy i dlaczego. I mimo, że o naszym związku też dużo i często rozmawialiśmy, to jak się okazuje, naprawdę ważne sprawy z którymi należało się po męsku skonfrontować były omijane, wyciszane (ok, po krótkich burzach) bez załatwienia. Ale głowy nie oszukasz i nawet jak sobie wyobrazisz, że przecież jednak jest tak zajebiście ( „nie pije, nie bije, pieniądze przynosi”), to organizm swoje wie. I ja dzisiaj też już wiem, że to wewnętrzne napięcie, w kolanach i całym ciele, które czasami uniemożliwiało zaśnięcie to nie był wcale PMS (bo i nawet czasowo się nie zgrywało), ale ja chciałam wierzyć, że to właśnie PMS, i w wiele innych rzeczy „chciałam wierzyć”. Kurcze ale ja nie o tym dzisiaj miałam…. tylko o plotkach, i o tym, że zanim obrobisz komuś tyłek zastanów się, czy nie uciekasz przed jakimiś swoimi problemami. Absolutnie nie oznacza to, że obgadywać możesz dopiero wtedy gdy masz idealne życie, bo nikt nie ma, ale dobrze mieć świadomość z czym naprawdę należy się rozprawić. A plotkować chyba każdy lubi, a już najbardziej Ci co to „nigdy nikogo nie obgadują”.
Zbieram się, żeby napisać o urokach życia na prowincji, ale przy okazji tego tematu najpierw o jego minusach. Minusach bardziej dla innych, bo mi akurat jakoś specjalnie to nie przeszkadza. Pamiętam jak koleżanka mawiała, że tutaj jak pierdniesz to 5 min później na końcu miasta już o tym wiedzą. No i coś w tym jest, trajkotki siedzące na ławkach pod blokiem znają życie wszystkich lepiej niż oni sami. Czasami nie zdążysz odejść na odległość niesłyszalności głosu, a już komentują Twoje życie. Ale ja naiwnie widzę w tym też trochę troski, nie tylko wścibstwo. I dopóki nie wpływa to na moją pracę, rodzinę, stosunki z innymi ludźmi to nic nie tracę, a wręcz się cieszę, że mogę swoją osobą odciągnąć te trajkotki od ich problemów, bo może w pewnym wieku, to już się nie opyla ich rozwiązywać?

sobota, 2 czerwca 2012

Jimmy jazz, czyli małe cuda cz. II


Pierwszy mój wpis zawierał obietnicę, że będzie tu trochę o małych cudach dnia codziennego. Poli do tego zaliczyć nie mogę bo ona jest moim wielkim, ogromnym, gigantycznym cudem dnia codziennego i życia w ogóle (mimo, że potrafi dać w kość, oj potrafi…J).
Kilka dni temu (to była chyba środa) wydarzył się właśnie taki cud. W sumie to całkiem podobny to tego pierwszego, bo też chodziło o przesyłkę, a jednak nieco inny jeśli chodzi o poziom zaskoczenia i „telepatii”. Sprawcami tej przesyłki byli przesympatyczni szczecinianie, mega pozytywni ludzie! I nie chodzi o to, że sama przesyłka mnie zaskoczyła, bo nie miałam pojęcia, że do nas idzie (piszę do nas, bo Pola też została obdarowana), ale o tę telepatię właśnie. Ale zanim powiem dlaczego, to muszę wrócić do zeszłej niedzieli kiedy wędrowałam po mazurskich lasach i usypiałam Polika, w uszach grała mi muzyka i pojawiła się myśl, że posłuchałabym czegoś nowego, a raczej czegoś co słyszałam pobieżnie, ale nie zagłębiłam się w twórczość i pomyślałam wtedy o Kometach, a potem o Partii. Być może zbiegło się to z myślą o czasach, kiedy mieszkałam z moim przedostatnim „byłym” , który czasami „wrzucał ” Partię lub Komety do odtwarzacza i szedł palić na balkon i było jakoś tak… młodzieńczo i beztrosko J No, ale ja nie o tym chciałam… No więc mamy niedzielę i myśl o Kometach i Partii, krótką i całkiem luźną, aż tu nadchodzi środa (a może jednak wtorek…), otwieram przesyłkę i…. już wiecie co w niej znajduję J ale jeszcze oprócz Partii i Komet była też płyta Aliansów, których wieki całe nie słyszałam, a na dopełnienie szczęścia- fajna regałowa koszulka ;) Ze sprawcami przesyłki nie byłam w kontakcie od miesięcy. Czas jakiś temu przekazałam ciężarówkowe ubrania (ciężarówka już się wypakowała – na załadunku był piękny Aleksander), część z nich powędrowała dalej – do kolejnej ciężarówki, która jeszcze nie dotarła na rozładunek (sorry za te techniczne porównania, ale mój tata jest tirowcem), a część (jak się domyślam) zabłądziła w zakamarkach szafek i trafiła do mnie z powrotem, uzupełniona o  prezenty dla Poli i dla mnie (więcej było prezentów). Na co dzień rodzice Olka tworzą wytwórnię muzyczną Jimmy Jazz Records (http://www.jimmyjazz.pl/)  i wydają również te kapele, ale powiedzcie, skąd oni wiedzieli????? I to w takim momencie…. Czy to nie cud właśnie? Jeszcze raz dzięki wielkie Państwu Dzidkom! :)

czwartek, 31 maja 2012

pieczone paluszki


Kiedyś, w okresie kiedy myślałam, że nie dane mi będzie zostać matką, znajomy opowiadał o urokach bycia rodzicem, ale podkreślił też jeden mankament –„w momencie gdy rodzi się dziecko staje Ci przy ramieniu strach i nie opuszcza nawet na chwilę”. I cholerka miał rację… On ma o tyle gorzej, że ma dwoje dzieci, więc obydwa ramiona zajęte. Ciekawe co z tymi co mają więcej pociech, a tym samym i strachów, a nadal tylko dwa ramiona…. No ale mi mojego strachu o jedną Polę wystarczy na ramię prawe i lewe. Ot chociażby takie ząbkowanie, któremu towarzyszy 39cio stopniowa gorączka, niby normalne, niby często tak dzieci mają, a jak się patrzy na tego cierpiącego malucha to serce się kraje, a do tego ten strach…. a co jeśli to nie od ząbków (mimo, że lekarz infekcję wykluczył), a co jeśli przegapię i nie podam leków i dostanie jakieś 42 temperatury? Czy ząbkowanie może być w ogóle niebezpieczne jeśli towarzyszy mu temperatura? (trzeba zajrzeć do dr Google…) Kiedy niejedzenie zaczyna być „poza normą”? tak… te pytania zdają się nie mieć końca….
I jak tulę tego roztrzęsionego robaka to mi same łzy do oczu napływają… A gdy dziś zasypiała i tradycyjnie wkładała mi dłoń do ust (jej najmłodsza kuzynka miała taką samą fazę) to te jej paluszki jak dopiero co z piekarnika wyjęte… Ciocia Aga to pewnie by jej powiedziała, żeby się przyzwyczajała, bo w życiu nie ma lekko Ja jednak, gdybym potrafiła wolałabym jej tego bólu i cierpienia oszczędzić i tu przechodzimy do kolejnego przykrego tematu – bezradności. A z tą trzeba się jedynie pogodzić, że jest i to zaakceptować.

wtorek, 29 maja 2012

głowy wystające zza połowy


Wczoraj usypiając Polę zaczęłam rozglądać się po pokoju (bo zwykle gapię się w kalendarz i po raz tysięczny analizuję, co kiedy ma byćJ) i od razu zaczęła mi się w głowie nucić pidżamowa pieśń: 
„W tym kraju są zasady
ten kraj ma to w zwyczaju, 
równo ścina wszystkie głowy
 wystające zza połowy”
 No bo tak: zza komody wygląda krowo-skoczek, na komodzie namalowana głowa żyrafy ucięta w połowie szyi i mimo, że było miejsce na komodzie- nie domalowano biedaczce reszty tułowia (w związku z tym muszę odpowiadać na pytanie, na które z chęcią sama poznałabym odpowiedź- dlaczego jest tylko głowa??), na pudełku od nosidła- tylko głowa, nie wspominając już o wystających głowach pluszaków poutykanych w ikeową materiałową niby szafkę… i w sumie chciałam napisać tylko o tej obserwacji, mimo, że ścinanie głów wystających trochę wyżej ponad przeciętną jest zjawiskiem smutnym. Ja lubię głowy wystające zza połowy i mimo że zdarzyło mi się za to dostać po uszach, raczej nie zapowiada się jakaś rewolucja w tej kwestii. Może oprócz zwiększonej czujności i wzmożonej „selekcji”, bo z jednej strony „nie wszystko złoto co się świeci” (jak to śpiewa Arka Noego), a z drugiej „hidden heroes don’t get televised” (Paddy Kelly, tak tak ten z Kelly Family). No to obnażyłam się muzycznie, niezły przekrój co?:)

sobota, 21 kwietnia 2012

nie martw się na zapas.....


       Współcześnie to by pewnie powiedziano, żyj tu i teraz. Ale to hasło jakoś tak zewsząd bombarduje, że powoli zaczyna powodować u mnie odruch wymiotny, zamiast działać jak wskazówka na życie. No i raczej obejmuje większe spektrum niż „nie martw się na zapas”. A chcę konkretnie o tym nie zamartwianiu się właśnie napisać.
      Ostatnio pisałam projekt. Tak trochę niespodziewanie, bo o ogłoszonym konkursie dowiedziałam się w okolicach południa w dniu, w którym ubiegał termin składania wniosków. I postanowiłam, że napiszę! A co! I z jęczącą Polą na kolanach (przy kolanach, pod kolanami, na plecach itd.) wzięłam się za pisanie. W międzyczasie dwa razy usypiałam tę męczyPolę, a także dokarmiałam i dopajałam. Pięć minut przed zamknięciem poczty projekt udało się wysłać (liczyła się data stempla pocztowego). Ależ miałam satysfakcję! Ale trochę mnie opuściła gdy wróciłam do domu i dopatrzyłam się w regulaminie, że projekt należało złożyć w dwóch egzemplarzach. Ja oczywiście złożyłam w jednym, bo w tym amoku nie zauważyłam tego zapisu, mimo, że był wytłuszczony (ale może dlatego, że był w nawiasie to go pominęłam, z braku czasu widocznie świadomość nawiasy opuszczała jako coś mało istotnego). Kurpiowska zawziętość trzymała jednak nadal! Postanowiłam, że drugi egzemplarz doniosę z samego rana dnia następnego. Bo wnioski można było składać w siedzibie organizacji, która mieści się w naszym mieście, dwa lokale dalej od poczty (ale gdy wysyłałam swój wniosek, biuro organizacji było już zamknięte). I tu zaczyna się wątek „nie martw się na zapas” (przepraszam za to długie wprowadzenie, ale wydawało mi się niezbędne). W mojej głowie oczywiście zaczęły się tworzyć wszystkie przeszkody i powody dla których ten drugi egzemplarz nie mógłby zostać przyjęty i cały wieczór wymyślałam kontrargumenty i dyskutowałam w myślach z osobą (nie)przyjmującą. Następnego dnia rano, tak jak zaplanowałam, powędrowałam do siedziby organizacji z mocnym postanowieniem walki o przyjęcie brakującej dokumentacji. I ku mojemu zaskoczeniu, przesympatyczna młoda dziewczyna z uśmiechem przyjęła ode mnie dokumenty i jeszcze serdecznie podziękowała, że uzupełniłam ( okazało się, że te pocztą tradycyjną jeszcze nie dotarły, ale dzień wcześniej wysyłałam także pocztą elektroniczną, zgodnie z wymogami- widocznie to nie było w nawiasie- i wiedziała o który projekt chodzi). No i wracałam mówiąc sobie – ech Ty głupia i po co te wkręty???
       I od razu przypomniało mi się jak w ciąży nie mogłam niemalże spać, bo nie potrafiłam rozwiązać kwestii wstawienia łóżeczka i komody do sypialni. Prawie codziennie mierzyłam wzdłuż i wszerz tę sypialnię (chyba w nadziei, że jakoś cudownie się powiększyła, a ja to przeoczyłam) i przeliczałam, obliczałam, jak to pomieścić…. i w ogóle gdzie pomieścimy te jej wszystkie rzeczy, zabawki, ubranka, wózek itd. przecież nigdzie nie ma miejsca! Tamto mieszkanie było większe niż to moich rodziców o jakąś 1/3. I nagle okazało się, że muszę zmieścić tę komodę, łóżeczko i wszystkie graty małej, a także cały swój dorobek życiowy (w takich chwilach człowiek się cieszy, że nie dorobił się wiele) na całych ogromnych 8 metrach kwadratowych. I co? I dało radę! (nie mam pojęcia jak…)  I znowu ta sama myśl – po co tyle sobie tym głowę zawracałaś?          Często mojej mamie powtarzam, która czarnowidztwo ma we krwi, że „jak tak będzie, to wtedy będziesz się martwić”, ale tak naprawdę sama też mam w sobie tę krew (hmmm ciekawe skąd;)) i muszę trochę pracy wkładać w to, żeby martwić się dopiero wtedy gdy problemy nadejdą, a nie je sobie wyobrażać. Dzięki temu mam więcej miejsca w głowie na to, żeby zauważać to co faktycznie się wokół mnie dzieje i mogę reagować na rzeczywiste problemy, zamiast walczyć z własną wyobraźnią. Szkoda, że dysponuję tą umiejętnością dopiero od niedawna (i szkoda, że nie w pełni)….

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

dwójeczka

Następny wpis miał być o prowincji, ale że Matki Polki mnie zagrzewają do dalszego pisania (w miejsce Polki należy wstawić odpowiednie imię dziecka : ) ),  to postanowiłam, że ten post będzie o elemencie, który czyni ze mnie matkę, czyli o Polce właśnie.
Muszę zacząć od tego, że jakiś czas temu ucieszyłam się (jak się okazało- na zapas) z tego jak wyglądają noce. Korzystając ze zmiany czasu z zimowego na letni bez żadnego problemu przestawiłam Polę na zasypianie o 20. Wcześniej zasypiała o 19, a wstawała k. 5.30, więc po przestawieniu pobudka siłą rzeczy przesunęła się na godzinę 7. Zwykle noc przebiegała spokojnie, z małą przerwą na mleko w okolicach 5 rano. No bajka normalnie! Ale do czasu…. I tu trzeba przytoczyć słowa siostry, która w tym temacie często z jej ust padają- „u dzieci to się zmienia jak w kalejdoskopie”. Chyba wie co mówi, bo ma dwie córki, a poza tym sprawdziło się i u Poli. Zmieniło się….. na gorsze, teraz pobudki mamy znowu o 5.30. I tu muszę poruszyć temat, który dla tych, którzy mnie znają (i ten wpis czytają) nie będzie zaskoczeniem. Powodem tych pobudek jest najnaturalniejsza na świecie kupa, czyli tzw. dwójeczka. Tak wynika z moich obserwacji, bo obstawiam, że nie jest to raczej nagła chęć powitania dnia razem z babcią, która w tygodniu roboczym o tej porze nastawia wodę na kawę (chyba jest to pierwsza czynność, którą wykonuje babcia po przebudzeniu, nawet „jedyneczka” zdaje się być czynnością następującą po tej). No ale wracając do tej dwójeczki (Poli oczywiście), to pojawia się ona w dość ekspresowym tempie po przebudzeniu. Fakt, że przebudzenie jest teraz trochę dłuższe, bo wcześniej działało to jak on/off, śpi/ nie śpi. Teraz, żeby się obudzić musi trochę ze sobą powalczyć. Zanim na stałe utrzyma jakiś pion, kilka razy ponosi klęskę. Już prawie siedzi i bach, głowa w kołdrze, za chwilę już prawie stoi i bach głowa między kolanami (to zadziwiające, że dzieci bez wieloletnich ćwiczeń jogi potrafią się złożyć w pół i szkoda wielka, że później organizm zatraca tę umiejętność, chociaż dla nauczycieli jogi pewnie nie szkoda, bo mają jakiś cel w życiu-nauczyć czegoś co już się kiedyś umiało). No ale jak to to się  już rozbudzi to nie ma zmiłuj… Cały pokój gra i buczy, dzięki uprzejmości współczesnych zabawek dla dzieci. A oprócz tego można się przywitać z babcią. I gdy babcia wychodzi z domu do pracy, zwykle Polę siły opuszczają i jeszcze na godzinkę zasypia. A ja razem z nią. Dzięki temu w okolicach 7.30 (raczej przed niż po) możemy zacząć nasz radosny dzień.
Ale sam temat spania, a raczej pozycji w jakich się sypia też ostatnimi czasy zaczął być fascynujący. Niemalże każdego wieczoru kiedy wchodzę do naszego pokoju zastaję jakąś niespodziankę. Najbardziej ekstremalne forma to maksymalnie odchylona głowa do tyłu i twarz wciśnięta między szczebelki łóżeczka, tylko po to by reszta tułowia mogła swobodnie spoczywać w poprzek łóżeczka. Czasami chwytam za komórkę i robię szybką dokumentację, a czasami rzucam się do ratunku, bo te pozycje zdają się niemalże zagrażać jej życiu. Przyczynę tych dziwacznych pozycji też znam – i tu znowu nie będzie zaskoczenia wśród tych, którzy mnie ciut lepiej znają- zwykle powodem tych dziwnych wygibasów są najnaturalniejsze na świecie gazy, czyli tzw. bąki. A „niepuszczone bąki unoszą się do głowy i stąd się biorą posrane pomysły” i o tym też będzie, ale już innym razem. Ja zmykam spać bo to niezwykle intensywny dzień był. Spokojnej, bezgazowej nocy wszystkim!

A tu trochę nas, z wakacji w obiektywie Małej:)

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

święta święta i po świętach

  Święta święta i po świętach... Ale w tym roku przynajmniej były. W zeszłym roku Wielka Sobota była naprawdę wielka ale nie przez wydarzenia religijne, ale przez to co się działo w moim życiu. W sumie można by ja nazwać Ogormną a nawet Gigantyczną sobotą. Zawalił mi się cały świat. Podjęłam decyzję o zakończeniu związku, ale nie dlatego, że takie miałam widzi mi się, tylko dlatego, że zostałam do tej decyzji przymuszona otaczającą rzeczywistością. I nie było sałateczek, żurków i potrawek przeróżnych, tylko na siłę wpychana bułka zapijana jogurtem. I pewnie nie byłoby nawet tego, gdyby nie poczucie odpowiedzialności za tego szkraba, który w owym czasie rozciągał mi skórę brzuszną i stresował się tym co się dzieje tak samo jak ja, chociaż nie miał pojęcia o co chodzi.  Lekarz prowadzący ciążę jak się dowiedział, że w ciągu kilku dni spadło ze mnie 3kg to „już nie miał więcej pytań”. Tym bardziej, że każda wizyta kontrolna zaczynała się od sporu, że za szybko i za dużo przybieram. No, ale wracając do Wielkanocy, to nie tylko ja jej nie miałam, ale moi bliscy też. Siostra w ramach wielkanocnego poniedziałku wyprawiła się w podróż do Szczecina i tym sposobem miałam rodzinne święta : ) a poważnie, to uratowała mi tyłek. Pomogła się pozbierać (i spakować, i pilnowała żebym za dużo nie wyła), pozałatwiać sprawy urzędowe a to był dopiero początek całego ogromu jej pomocy. Fakt, że rzuciła wszystko i pędziła na złamanie karku, bo znalazłam się w tarapatach, to dla mnie największy dowód jej siostrzanej miłości. A nie miała sprzyjających okoliczności,  ja też nie oczekiwałam i nie prosiłam, żeby przyjechała tak szybko. Sama z siebie tak- wariatka kochana.
  I mój doktor od brzucha miał rację, gdy w tamtym czasie prosiłam o jakiekolwiek lekarstwo na ten wewnętrzny ból, mówiąc że tylko czas może mi pomóc.  Nie napiszę, że już jest git malina, ale niewątpliwie opłacało się czekać (a jaki miałam inny wybór?:)) Tegoroczne święta to już insza inszość. I niestety nie powiem, że czułam atmosferę świąt, bo nie czuję jej odkąd nie truptam przy ich okazji do kościoła (bo w ogóle do niego nie truptam),  ale było radośnie, rodzinnie i spokojnie. Kiecunię nawet na tyłek zarzuciłam, więc i trochę odświętnie też było. Ja miałam kupę radochy przy świątecznym stole, bo już nie muszę tak uważać na to co jem (ze względu na uczulenie pokarmowe małej, a nie figurę, bo z tym to powinnam baaardzo uważać).  Ale Pola.... ta to miała radochy! Tyle dzieciaków! A wśród nich jeszcze chłopak! Od razu rzuciła się do całowania, a nie jest tak łatwo wycyganić od niej buziaka :) No chybaże jest się chłopakiem. Kobieta cierpi na permanentny brak chłopa, bo na codzień żyje w otoczeniu moim i babci ( i tak sobie żyjemy- 3 pokolenia bab). Czasami to życie zakłóca przyjazd dziadka z trasy (jest tirowcem) i wtedy Pola siedzi non stop u niego na kolanach i się wpatruje jak w święty obraz. No ale na dziadka reaguje jakąś dziwną powagą, a na małych chłopców totalną radością.  A chłopcy najczęściej ucieczką, przerażeni osaczeniem i okrzykami radości. Nie będę wnikała „po kim” taka jest, chyba w ogóle nie będę wnikała i skończę na dzisiaj. To były fajne święta, bo i z rodziną udało się spotkać i ze znajomymi. Tego mi było trzeba!

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

małe cuda

Czasami brzmią mi w uszach słowa „nigdy nie będziesz samotną matką”. Pamiętam jak akurat wychodziliśmy z domu (ja już z dość widocznym brzuchem) i planowałam, jak to będzie nam łatwiej zapisać dziecko do przedszkola, bo skoro my w zwiazku nieformalnym, to i samotne macierzyństwo można udawać. I wtedy padło „Nigdy nie będziesz musiała udawać, bo nie będziesz samotną matką!”. Być może było w tym i trochę oburzenia, nie pamiętam, no ale obietnicy nie pierwszy i nie ostatni raz nie udało się dotrzymać i tym oto sposobem dzisiaj rozliczam się „ w sposób przewidziany dla osób samotnie wychowujących dzieci”.  Z tego powowdu wylądowałam po dziesięciu latach nieobecności (nielicząc wizyt świątecznych i wakacyjnych) z powrotem „na prowincji”, u rodziców. Tyle, że tym razem z małym kurczakiem pod pachą. Dzisiaj kurczak jest już raczej „pieskiem”- tak jest nazywana przez dziadka gdy radośnie czworakuje przy mojej nodze:) No   i mniej więcej o tym będzie ten blog- o moim samotnym macierzyństwie na prowincji.

Będzie też o małych cudach dnia codziennego... i właśnie przed chwilą taki się zdarzył. Ponad miesiąc temu wygrałam „zestaw dla zapracowanych” (tylko jeszcze na pracę czekam) w promocji dżemów Łowicz. Nagroda nieprzychodziła i nieprzychodziła aż w końcu zebrałam się z napisaniem maila z zapytaniem o co kaman. I jak tylko wysłałam maila, zapukał listonosz do drzwi (dosłownie!!!). Oczywiście przesyłka to była moja wygrana- ku mojemu zaskoczeniu po otwarciu kartonika. I jak to nazwać?:) Chyba jestem zbyt dużą optymistką, żeby podpisać to zdarzenie „zbiegiem okoliczności”. A taka to nagroda, trzeba przyznać, że całkiem solidna: